Miały wtedy po jakieś dwadzieścia lat. Ubrane w niedrogie ciuchy z lumpeksu nad Olzą, takie o alternatywno-artystycznym charakterze, uzbrojone w plecaki wypełnione chlebem i wodą. Krótkie rozwichrzone czupryny zwieńczające ich głowy w gruncie rzeczy idealnie odzwierciedlały to, co znajdowało się w środku.
Wyruszyły spontanicznie, bez większego planu. Liczyła się droga, przygoda, coś w rodzaju wolności. Nie ustalały żadnej trasy, nie rezerwowały noclegów, nie studiowały wnikliwie mapy. Najważniejsze, że był akurat maj, w którym przecież zazwyczaj kwitną bzy, słońce daje niewyobrażalnego powera i generalnie chce się żyć.
Po prawdzie to była raczej chmurna i nieco chłodna majówka (brzmi znajomo..), ale nie przejmując się tym zbytnio zabrały ze sobą niewielki namiot typu igloo, by rozbić go gdzieś “in the wild”, ignorując fakt, że ziemia jeszcze nierozgrzana po zimie.
Cóż je tam gnało, na tę północ? Jakaś niezdefiniowana potrzeba przestrzeni, wielki głód horyzontu, który zaspokoić mogły jedynie ogrom wody, gigantyczny nieboskłon i pieniące się fale. Kciuki w górę, autostop, wsiadaj bracie dalej hop..
Były miejsca, gdzie naprawdę traciły nadzieję. W pewnej obskurnej miejscowości na trasie do Poznania. Tak obskurnej, że jej nazwa jakby za karę została skazana na zapomnienie.. tam właśnie czekały wyjątkowo długo. Tuż obok był przystanek autobusowy, na nim wkomponowany menel, śpiący w wielce niewygodnej pozycji, a nad menelem malowniczy napis “Heroina, to mnie zniewala”, niczym wielkie usprawiedliwienie jego stanu.
Znikąd nadziei. Zmęczenie. Aż w końcu przypadek, zwany też przeznaczeniem sprawił, że ruszyły dalej, i dalej, i jeszcze dalej.
Poznań, Gniezno. Katedra, browar w knajpie, odpoczynek pod wiaduktem. Mapa Polski, składana, laminowana, trochę przetarta na rogach. W kieszeni szwajcarski scyzoryk służący do samoobrony, chociaż niekoniecznie wzbudzający respekt u potencjalnych napastników, którzy nigdy się na szczęście nie pojawili. Ubrudzony od czeskich wegetariańskich “pomazanek” kanapkowych. Ale też uniwersalny – z otwieraczem do konserw, butelek i z korkociągiem. Biwakowy ideał.
Nie dojechały nad morze, na otarcie łez zwiedziły słowiański gród w Biskupinie. Wracały z przygodami licznymi, w Częstochowie spędziły noc na stacji BP pijąc gorącą herbatę. Obsługa była miła, napisały im więc piękne życzenia na kartce z Biskupina. I dalej na południe do swojej małej ostoi bezpieczeństwa w Cieszynie.
Piętnaście lat później wiercę się w pociągu relacji Gdynia – Katowice. W połowie drogi spoglądam na mapy Google w smartfonie i widzę, że przecinamy właśnie okolice Inowrocławia, że niedaleko jest Gniezno, Ostrów Lednicki i nasze dawne przygody, małe i większe.
“Dokonało się.”
Dojechałyśmy razem nad ten Bałtyk. W zimną majówkę 2017, zupełnie nie myśląc o symbolicznym sensie tej podróży po wielu latach znajomości, która kształtowała się w czasach pierwszej wyprawy.
Ta druga zupełnie inna. Planowana od miesiąca, z zarezerwowanymi noclegami, biletami kupionymi, na Pendolino nawet. A jak to się opłaca po urodzeniu całego stada dzieci, gdy z dumą prezentuję konduktorom Kartę Dużej Rodziny, która daje mi całkiem fajne zniżki na przejazdy, podobnie jak kiedyś legitymacja studencka. Z kawkami w kawiarniach i porządnym obiadem w tawernie, z włóczeniem się po straganach z tanimi pamiątkami, które przecież – mówcie co chcecie – mają taki klimat!
Z drugiej strony z notorycznym zapominaniem o śniadaniach, z winem na plaży o zachodzie słońca (ten sam korkociąg), ze zdzieraniem gardła podczas śpiewania szant z marynarzami i studentami medycyny (których serdecznie pozdrawiamy jeśli to czytają. Kochani, piszcie na priv, zdjęcia Wam wyślę!) w tawernie prawdziwej na małym końcu świata, jakim jest dla mnie Półwysep Helski, najdalszy z dalekich, idealny punkt na zapomnienie, na ucieczkę od rzeczywistości.
“Gdy życie daje ci cytryny, zrób lemoniadę” – rzuciły modnym stwierdzeniem, gdy okazało się, że wina jest już bardzo mało, a butelka z wodą mineralną, kupioną na dworcu okazała się (pechowo) gazowana. Te dwie rzeczy można przecież zmieszać ze sobą i zrobić ostatni piękny gazowany toast właśnie tam, gdzie pętla czasu została zamknięta.
Wracając do obowiązków, do małych rączek wieszających się na szyi mogły poczuć coś w rodzaju spełnienia. Nucąc marynarskie pieśni przy kąpaniu potomstwa, odpowiadając na pytania w stylu: “mamo, a co to jest rum?”.
Pozostaje w głowie szum, zapach, jod, przestrzeń, a z tego wszystkiego wynika totalny spokój i jakiś stoicyzm, zrównoważenie.. Za tym właśnie cały rok szaleńczo tęsknię, po raz kolejny robiąc sobie samej obietnicę, by chociaż raz na dwanaście miesięcy oglądać Bałtyk, chociaż na chwilę pogapić się w horyzont i osiągnąć upragnione zen.
“Always close to the sea”,
po prostu.
I jeszcze..
Nie mogłoby być chyba lepiej! A wiesz, że mnie zainspirowałaś :) Jak wszystko pójdzie zgodnie z planem wkrótce i ja to wino sączyć (sączyć, haha, dobre sobie) będę na plaży przy wschodzie słońca. Z dziewczynami! #girlsonly <3
No ja myślę, że będziesz! A i razem musimy conieco wysączyć kiedyś! Chociaż jak sobie przypomnę ostatni raz.. :D :D :D
Zazdraszczam. Chciałabym mieć kogoś poza mężem, aletaki dzikus jestem. I morze też mi się marzy. Już 5 lat nie widziałam. Miało byś w tym roku, ale mnie bezrobocie dopadło.
Bezrobocie (lub coś w tym stylu, czyt. urlop wychowawczy..) i mnie pewnie wkrótce dopadnie, więc można powiedzieć że pojechałam w ostatniej chwili :D