Nie wiem, czy wiecie, ale mam też dzieci. Małe takie, zabawne dość. Gdy akurat nie jestem na koncercie, kawie, czy spacerze z koleżanką to zwykle spędzam czas z nimi. Czyli w sumie jakieś.. 95 % życia. Może z bloga to nie wynika tak bezpośrednio, bo regularnie piszę na inne, nie związane z młodymi tematy, ale to prawda – jestem mamą na pełny etat.
Przeczytałam wczoraj świetny tekst Anny Alboth z „Family Without Borders”. Ania pisze w nim o „kobietach – rakietach”, o tym dlaczego większość tych inspirujących, atrakcyjnych i podziwianych jednak.. nie ma dzieci. Dokładnie rozumiem, co Ania ma na myśli. Ciężko być rakietą, gdy musisz stale pamiętać o malutkich ciuszkach na zmianę i wszelkich drobiazgach, które matka powinna zawsze mieć ze sobą. Ciężko być rakietą, gdy wyjście z domu zajmuje Ci godzinę, nie dlatego że wybierasz stylówkę i malujesz oczy, tylko dlatego, że zajmujesz się wyprawieniem potomstwa na drogę. A przede wszystkim ciężko jest być rakietą, gdy w Twoim życiu nie ma miejsca na pełny spontan, bo każda decyzja typu „wsiadamy w auto i jedziemy” wymaga wcześniejszej analizy pogodowej i kombinowania co będzie z obiadem/kolacją/czy nie jest za późno na takie wizyty, etc.
Sama Autorka tekstu jest jednak najlepszym przykładem, że z dziećmi da się wiele (i tak naprawdę jest rakietą z turbodoładowaniem). Da się świetnie wyglądać, podróżować i realizować swoje pasje, pod warunkiem że dostosuje się nieco własne oczekiwania do rzeczywistości i podejdzie do planowania na luzie. Bo dzieci w nosie mają nasze „top ten” zaplanowanych atrakcji. Powiedzmy, że chcę zobaczyć wspaniałe freski na zamku, ale dzieci zainteresują się stadem gołębi lub kupą kamieni – jest duże prawdopodobieństwo, że zrobię parę zdjęć na dziedzińcu, a freski przejdą mi koło nosa. Mówi się trudno, c’est la vie! Dziecięca perspektywa zwiedzania też może być fascynująca.
Mimo wszystko warto próbować robić z dziećmi to, co lubimy. Sama zauważyłam, że czym więcej jeździmy, tym mniej dziko zachowuje się nasze stado podczas wyjazdów. Wyjazd z dziećmi nie jest dla nas męczarnią i smutną koniecznością – jest fajną rodzinną rozrywką. Podkreślam „rozrywką”, a nie „wypoczynkiem” – po powrocie do domu padamy na twarz w wyniku całodziennej intensywności i prób dotrzymania Stworom kroku. Ale są już pierwsze efekty ciorania dziećmi po okolicy: siedząc w kawiarniach pijemy gorącą kawę i niespiesznie zjadamy ciastka – bo nasze dzieci są jakimś ewenementem – potrafią po prostu siedzieć i jeść, a my spokojnie sobie w tym czasie konwersujemy (zazdrościcie, nie?).
Wracając do rakiet.
Współczesny świat wmawia nam wprawdzie, że możemy mieć to wszystko teraz, natychmiast, ale to przecież nieprawda. Zawsze ktoś/coś cierpi. Wiem, że mogę odłożyć bycie rakietą na kilka lat, jeszcze ruszę na podbój kosmosu, ale teraz mam inne doznania.
Kładę się wieczorem do łóżka w objęciach pachnącej, piżamkowej Kropki, która wpatruje się we mnie z miłością i małymi rączkami obejmuje moją twarz. I tak się wtula całą sobą i mówi: „mamooo, mamoo” (a czasem również „MOMO”), mówi to z takim ładunkiem miłości, że zupełnie się rozklejam. Młody natomiast przybiega o poranku z dinozaurem, całuje mnie (osobiście i przy pomocy dinozaura) i mówi, że „tak bajdzo bajdzo kocha”. A ja, akurat jestem wyspana (bo przecież usnęłam wczoraj w objęciach Kropki i już nie wstałam, praca czeka, blog leży, ale co tam – wyspałam się) więc to, że Stwory chodzą mi po grzbiecie i tratują na wszelkie sposoby zupełnie mi nie przeszkadza. Ba, nawet mnie rozczula. Tak między nami mówiac, to bardzo fajne Stwory są.
Na zdjęciach: Młody śpi na biedronie / spacer nad jeziorem / zabawa w pociąg.. krzesłami barowymi / chociaż raz uczesani – po wizycie u fryzjera / Stwory podczas ulubionej rozrywki – przesypując żwirek na ogrodowej dróżce i na koniec Kropka witająca się z Tatusiem <3.
Ale powitanie czułe!
I hoho, od fryzjera, i nawet spineczka jest:)
Co do tekstu – nic dodać nic ująć. Zawsze powtarzam, że dzieci naturalnie nasiąkają naszym trybem życia, wiele można z nimi zrobić i wcale nie trzeba totalnie rezygnować z siebie gdy jest się rodzicem.
a, i jeszcze Ci powiem, że bardzo odpowiadaja mi Twoje proporcje, i to że blog niby parentingowy, ale te dzieci nie są w centrum zawsze, i jest miejsce na rodziców też. Dlatego to jeden z baaaardzo niewielu blogów w tej kategorii, do których wpadam regularnie i z przyjemnością
Dzięki :) A wiesz, to działa w obie strony – również odpowiadają Twoje proporcje dziecko/rodzic na blogu?.
Bo zasadniczo to nudzą mnie opisy każdego zęba i szczegóły diety młodych ludzi, mam to w domu na co dzień, więc wolę poczytać o czymś innym. (np. o Waszych rowerowych wycieczkach po Francji :)
<3 oj tam, nie da się! Większość mam które znam to najprawdziwsze rakiety! X
No tak – żeby być matką to dopiero trzeba być rakietą. Ale kumasz co mam na myśli: ciężko być powabną rakietą pchając wózek, ciągnąc wielką torbę z ubrankami i niosąc wyrywającego się Stwora. Srsly. Ciężko :) Łatwiej być rakietą bez takich fancy – dodatków.
A ja się pytam co to za rakieta bez dzieci. Z dziećmi osiągnąć choćby połowę tego to mają top ten grubych (co w przypadku kobiety jest niefartowną nazwą) ryb biznesu TO DOPIERO WYCZYN. Zbilansować sobie życie tak, by niczego nie tracić, by być spełnioną zawodowo, domowo – to znaczy być rakietą. A nie jakieś tam kariery sraty taty ;)
Ja tam myślę, że w każdym wypadku coś się jednak traci. Trzeba po prostu przejść do porządku dziennego nad tym faktem i zdać sobie sprawę, że myślenie „i want it all” nie ma sensu i prędzej czy później skończy się u psychiatry na fotelu z receptą na xanax w pakiecie ;)
No właśnie. Sama ustalasz swój indywidualny life-work-balance. Dla jednych kosztem rodziny, dla innych pracy. Jedne mamy wolą zostać w domu i robić to na 100%, inne są szczęśliwsze, jak dziecko jest u niani, a one w pracy. Jeszcze inne wybierają brak rodziny. Opcja w robocie i w domu 500% normy nie wchodzi w grę, no nie. A w mojej prywatnej opinii zbilansowanie tych dwóch sfer: zawodowej i domowej tak, by było się z siebie zadowoloną – to właśnie rakietyzm ;)
O tak. Trzy lata prób i wreszcie w nagrodę ciepłe posiłki w restauracjach. Czasem nawet cała porcja. Cywilizacja! ;)