Promienie słońca włażą przez kuchenne okno, a Młody włazi na parapet i zżera mi zioła z doniczki. Obrywa listki bazylii, nadgryza majeranek. “Ja tejaz chcem TYMIANEK WŁAŚCIWY” – oznajmia, gdy oregano i bazylia są już ogołocone. Po chwili zostawia splądrowane donice i wraca do swojej porannej kanapki.
“O, ceść Mjówku! Co tutaj jobis?” – wkróce jego uwaga znów skierowana jest w stronę parapetu. Entuzjastycznie wychyla się z krzesła i pokazuje palcem na bestię, która przedarła się przez nasze anty-mrówkowe zasieki – “Mamo, zobac, Mjówek psysedł. Zjada nase zioła!” – dodaje w moją stronę, przeżuwając chleb.
“Cholera, znowu te mrówki!” – myślę sobie, ale nie daję po sobie poznać. Młody bardzo lubi swojego kumpla Mjówka, który towarzyszy mu od czasu podróży do Dziadków z Gór jakieś dwa tygodnie temu. Dzieciak jest przekonany, że mrówka z auta, mrówka z ogrodu i ta z parapetu to jedna i ta sama. Nawet nie podejrzewa ilu “Mjówków” zostało w międzyczasie unicestwionych przez rodziców (tu jest miejsce na zły śmiech prosto z horroru – “buaahahahahaah”). Pal licho, wzruszam ramionami. Kończymy kanapki, zabieramy prowiant i wychodzimy z domu, zostawiając insekty w głębokim poważaniu.
Wychodzimy na powietrze, wylogowujemy się z wirtualnego życia do tego prawdziwego. Trochę cierpi na tym blog, ale sami wiecie – #yolo! (you only live once!). Nie wyobrażam sobie ślęczeć przed ekranem, gdy mogę patrzeć na soczyste listki i dojrzewające właśnie czereśnie (które Młody obsługuje zupełnie sam, bo drzewko niewysokie). W czerwcu obiecuję poprawę. Muszę zarwać trochę nocek i przeprosić się z klawiaturą – zdjęcia czekają na obróbkę, teksty w głowie czekają aż przyjdzie wieczór, a pomysły nie mieszczą się już w notatnikach. Ostatnio jakoś nie mogą się doczekać, bo padam zmęczona razem ze Stworami.
A tymczasem wróćmy do momentu, w którym spakowaliśmy prowiant i ruszyliśmy w stronę wyjścia. Tak, jesteśmy całkiem przewidywalni – poszliśmy do ogrodu. Przesiedzieliśmy tam cały maj, przesypując żwir z miejsca na miejsce, co jest zresztą całkiem niezłym sposobem medytacji (innym niż ten opisywany niedawno, ale również daje radę). Lubię ten ogród – wypielęgnowany rękami Dziadków (bo to nasz wspólny), bujny i zielony dzięki licznym majowym burzom. Zanim więc wkroczymy w upalny i bardzo letni czerwiec zapraszam na fotograficzny przegląd majowego wypoczynku (tak, przebywanie z dziećmi czasem można zdefiniować jako ‘wypoczynek’.. zwłaszcza, gdy Kropka przyśnie w wózku). I nawet na tych zdjęciach wyjątkowo żadne butelki nie lecą przez mur, if u know what i mean.
Ach, i byłabym zapomniała! Wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Dziecka!
Dla Was wszystkich bez względu na metryki. “Don’t grow up. It’s a trap!”
Taki codzienny czas we własnym ogrodzie, to jedna z najlepszych rzeczy jakie można ofiarować dzieciom w ramach tworzenia wspomnień o szczęśliwym dzieciństwie!
To prawda! Codziennie wracają baaaardzo brudni i zmęczeni. I chyba szczęśliwi!
Ach te konwalie majowe… przegapiłam zupełnie :( Wyprowadziliśmy się, kiedy zakwitły. Piękny macie ogród, niezmiennie.
Jeszcze są! W Katowicach babcie stoją z konwaliami w centrum. U nas w ogrodzie mało, więc wysłałam małżona na konwaliowe polowanie do miasta. Uwielbiam te kwiatki jak żadne inne, a one kwitną tak krótko, więc.. nie można powiedzieć bym subtelnie mężowi sugerowała – to był raczej codzienny foch dlaczego jeszcze nie ma konwalii!! :D
Uwielbiam spędzać czas w ogrodzie, nawet jeśli to czas na wyrywanie chwastów :)
Strasznie lubię ten Wasz (i Rodziców jak dobrze pamiętam) domek w ogrodzie…
Marzy mi się co by mi mężuś sklecił taki w sadzie :)
Suszyłabym sobie tam zioła …między innymi ;)
Resetowałabym się też tam haha
Fajne te Wasze majowe migawki :)