Z oknem powoli zapada zmierzch. Z satysfakcją spoglądam na moje niewielkie stado, mlaskające i chrupiące kolację przy kuchennym stole. Rety, jak to dobrze, że już wieczór! Położę ich spać, usiądę na chwilę w fotelu (i pewnie w nim zasnę), zbiorę myśli po morderczej dniówce, trwającej pół doby. A potem może nasmaruję brzuch oliwką, niech on też się trochę zrelaksuje, bo wieczorami bywa zestresowany i napięty. Jak dobrze, że już wieczór!
Żegnam się z mężem, który pracuje dziś na nocną zmianę. Tak dziwnie, gdy ja przebieram się w piżamę, a on, biedaczek, musi wyjść zmierzyć się ze światem zewnętrznym. Dziwnie i strasznie – zwłaszcza teraz, gdy każdy nocny skurcz stresuje podwójnie. Dzieci usypiają bez problemów, ja odpisuję na emaile i zasypiam kilkakrotnie w zdradliwym fotelu, który w zestawie z puchatym szlafrokiem jest jak kojąca przystań dla matki po długim dniu. Gdy przytomnieję jest po jedenastej. Wreszcie dochodzę do dojrzałego wniosku, że czas poturlać się w stronę sypialni.
To prawie czterdziesty tydzień ciąży!
Trzeba się wysypiać, zbierać siły na poród, bo nigdy nie wiadomo kiedy się zacznie. A z wyżyn doświadczenia mego wiem, że czym bardziej będę wypoczęta, tym lepiej sobie poradzę. Moszczę sobie wygodne posłanie. Lewy bok, a może prawy? To jest poważny dylemat, nie tak łatwo potem będzie przetarabanić się na drugą stronę! Pod plecami ładuję poduszki, pod brzuch wpycham kołdrę, bo doprawdy niczym taki kuter na bałtyckiej plaży kołyszę się na wszystkie strony dopóki mój kadłub nie osiądzie stabilnie w piasku. Znaczy w pościeli. Lolek przez chwilę rozrabia w brzuchu, a potem przytulamy się do siebie i zasypiamy.
Koło drugiej budzi mnie wrzask przeraźliwy. Płacz mego pierworodnego, wypełniony wielkim nieszczęściem, niesprawiedliwością i doznaną krzywdą. Zrywam się więc – o ile to określenie nie brzmi zbyt lekko w mej sytuacji – i biegnę czym prędzej do dziecięcego pokoju.
Uspokajam mego starszaka, że tak, niedobra ta młodsza siostra, jak ona mogła zabrać zabawkę! No jak mogła! Tłumaczenie, że Kropka najniewinniej śpi sobie w swoim łóżeczku, że to zły sen spłatał figla, nie przynosi rezultatów. Mimo całej swej nieprzytomności silę się na empatię, wysłuchuję szczegółów zajścia, dokładnego opisu zabawki i oburzam wraz z synem na niedobrą siostrę, która pod osłoną nocy dokonuje niecnych czynów! Młody, widząc moje zrozumienie, oddycha z ulgą, przytula się do poduszki i zasypia. Uff. Wracam do łóżka. Po drodze łazienka, picie wody. Zmieniam bok.
Poduszki lądują pod brzuchem, kołdrę zwijam w wielki naleśnik i upycham z lubością pod plecami. Kuter wpłynął do portu. Zamykam oczy..
Kropka budzi się po czwartej. Cóż do czarta się dzisiaj z nimi dzieje! Przesypiają przecież noce całe, a tu akurat dziś, akurat gdy jesteśmy sami muszą ledwo turlającej się matce serwować takie atrakcje! Biegnę do dziecięcego, gdzie moja zapłakana córeczka wyciąga rączki i prosi, by zabrać ją do małżeńskiego łoża. Coś ją boli, jest smutna i ogólnie nieszczęśliwa. Żąda by “Mama-Ptak” natychmiast przykryła ją swoim skrzydełkiem. “Jestem małym pistlatiem” – szepce mi do ucha. Przykrywam ją całą ręką i przedramieniem, a ona wtula się we mnie całą mocą. Zapominam o poduszkach pod plecy i niestabilnym kadłubie, zamiast tego mój tył wisi nad przepaścią przy krawędzi łóżka, ale nie śmiem się poruszyć dopóki dziecię nie zaśnie mocniej. Wreszcie przesuwam małą na środek łóżka, stękając i sapiąc szykuję nowy kołdrowy naleśnik. Poduszki upycham. Łazienka, picie wody. Spać. Spać do cholery!
Za oknem poranny półmrok. Niania elektroniczna rozbłyskuje na niebiesko, głośny ryk z dziecięcego. Rety, co się dzieje. Serio, Młody to już nie gówniarz co się budzi przy byle pierdnięciu, ma zdrowy, konkretny sen. O cóż więc dzisiaj chodzi? Szybko wyłączam nianię, by nie ryzykować kropkowej pobudki. Pędzimy (ja i brzuch, jakbym nie podkreśliła tego dość dosadnie) do pokoiku.
“JA CHCEM NA PLAC ZABAW!” – ryczy Młody.
Przecieram oczy. Ciemnawo za oknem, pada, wieje i ogólnie nieprzyjemnie.
Cooooo??? WTF? Osochozi?
“JA CHCEM NA PLAC ZABAW, MAMO!!!
JUZ!!!!!!!!!!!!!!
TEJAZ!!!!!!!!!!!!!!!!
NATYCHMIAST!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!”
“Ale… ale…. przecież… jest noc, wszyscy śpią” – próbuję przebrnąć przez najwyraźniej wciąż pogrążone w ramionach Morfeusza zwoje mózgowe mego syna. Ale już widzę, że logiką to teraz wiele nie wskóram.
“MAMO, JA CHCEM NA PLAC ZABAW, W TEJ CHWILI!!!!”
“Yyyyy.. No więc .. chciałbyś na plac zabaw, taaak?” – pytam jak głupia – “pobawić się i w ogóle poskakać sobie… bo .. yyy.. place zabaw to fajne są…” – moje silenie się na empatię wychodzi średnio, ale po takiej nocy i o takiej porze, nosz cholera zmiłujcie się ale brak mi lepszych odzywek.
“Tak” – odpowiada Młody spokojniej. – “Chcem na plac zabaw, na huśtawkę i powspinać się!”
“Na pewno pojedziemy, wiesz.. jak tata wróci z pracy, to pojedziemy przecież..” – mamroczę, a Młody się uspokaja stopniowo. Bredzi coś o ślimakach, które bawią się na placu zabaw także w nocy i gdy pada. Że przecież można.
“No, pewnie można” – stwierdzam ugodowo. Przecież nie będę ślimakom zabraniać.
Wreszcie wracam do łóżka i padam na twarz. Zdążę tylko pomyśleć, że może mam jeszcze z godzinę snu. Wyśpij się przed porodem. No jasne, cholera, nic prostszego!
Gdy mąż wraca z roboty jest zdrowo po ósmej. Dzieci – zupełnie niepomne swych nocnych wybryków – są wspaniale zregenerowane, świeże, silne, pomysłowe i dokazujące. Są wszędzie! Wiem to, słyszę je z oddali, gdy nakładam poduszkę na głowę. Wiem, że bawią się, przytulają i kłócą. Może nawet prosiły, by im podgrzać mleko? Może ktoś kogoś uderzył, albo zamknął w pokoiku? Któż to może wiedzieć!
Czas na zmianę, teraz mąż ma wyłączność na łóżko, a ja toczę się niczym ciężarne zombie do kuchni. Dzieci nie mają litości, wrzeszczą, biegają, skaczą. Raz są Supermenami, by po chwili przeistoczyć się w rycerzy. Na koniec Młody wyciąga białą koszulkę z szafy i beżowe spodnie. W tym wątpliwie gustownym zestawie kolorystycznym odgrywa rolę białej krwinki z kreskówki “Było sobie życie”.
“Jestem białą kwinką! Będę zjadał złe wijusy!” – oznajmia. Wirusy, jak całe zło tego świata, rezydują oczywiście w garderobie.
Chciałabym mieć Wasz entuzjazm, myślę spoglądając na rumiane, szczęśliwe buzie, rozdarte gardła, wspinające się po wszystkim kończyny. Mechanicznie wykonuję swoje obowiązki, ziewając ukradkiem. Wycieram nosy, podaję posiłki, sprzątam, odpowiadam na miliony pytań i.. czekam na wieczór. Na ten fotel, cholera, na tę poduszkę. I z kołdry naleśnik.
Jeszcze tylko 12 godzin, odwagi, matko!
Odwagi matko, szczerze lacze sie w bolu. Dzisiaj sprobuj sie wyspac!! Powodzenia!
Dzięki! Robię co mogę :D
Ja nie wiem co to,może przesilenie wiosenne czy coś. U nas też się budzą ostatnio na zmianę, nocki jak za czasów wczesnonoworodkowych… Przy czym ja tych naleśników nie muszę układać… Trzymaj się dzielnie!
U mnie wciąż naleśniki, ale kto wie jak długo jeszcze :D
Potwierdzam wzrost częstotliwości pobudek nocnych. Też mi się wydaje, że to jakieś przesilenie wiosenne + zmiana czasu… Kiedyś wyrosną i będą przesypiać noce, ale wtedy nie będą już takimi ślicznymi mięciutkimi kuleczkami nocnymi :) Dobrej nocki!