Zastanawialiście się kiedyś jak to jest mieć nieograniczone środki finansowe i móc pozwolić sobie na najlepszą możliwą jakość – w każdym aspekcie życia? W dosłownie każdym: ubrania tylko haute couture, miejsca do mieszkania wybrane pod kątem najpiękniejszych widoków z okien, wzornictwo we wnętrzach o jakim się nam nie śniło – począwszy od umeblowania, na ceramice obiadowej z najsłynniejszych światowych wytwórni kończąc, wspaniałe samochody – modele kolekcjonerskie lub napakowane elektroniką cacuszka. Wszystkie produkty wykonane z największą pieczołowitością i starannością. Rzeczy, których nawet nigdy nie widzieliśmy na oczy.. nawet nie potrafimy sobie wyobrazić co ta “jakość” oznacza. Albo takie jedzenie.. Tak, jedzenie również!
Są ludzie, którzy nie kupują mozzarelli w Lidlu, a jedzona przez nich szynka jest “parmeńska” nie tylko z nazwy. Ryby na ich stołach zawsze są świeże z porannego połowu, a prawdziwe sery bez podejrzanych ulepszaczy w składzie przechowywane są nie w lodówce, lecz w spiżarni, w temperaturze pokojowej – żadnych tam gotowców plasterkowych w folii spożywczej, żadnych kompromisów! Oliwa kupowana jest bezpośrednio u producentów w sadach oliwnych, a najlepsze chrupiące pieczywo pochodzi ze sprawdzonych piekarni. A warzywa i owoce? To osobna historia – jedynie sezonowe, soczyste i świeże. Bo gotowanie zaczyna się na targu – gdy wybieramy najwspanialsze produkty z lokalnych gospodarstw. Taka filozofia.
Niby wszystko piękne i “naj, naj” – ale gdzie ja znajdę rybaka na południu Polski? Gdzie znajdę świeże warzywa prosto od rolnika, skoro sprzedawcy w warzywniakach sami zaopatrują się na hurtowym targu w sąsiednim mieście? Albo wytłaczarnie oliwy? – no cóż, w naszym klimacie raczej nie ma szans. Byłam raz w “prawdziwym” sklepie z serem, gdzie wielkie kręgi serów leżały na drewnianych półkach w odpowiedniej temperaturze – zapach miejsca był niesamowity, a próbki serów po prostu wspaniałe. I jeszcze beczkowe wino, które pan nalewał na zachętę potęgowało te wyjątkowe smaki. Wówczas dotarła do mnie prosta prawda – nie trzeba wiele – wystarczy kilka produktów najlepszej jakości i już mamy wspaniały posiłek. Minimum składników, maksimum jakości. Ale koszt takiej uczty przekracza możliwości przeciętnego polskiego zjadacza chleba z pasztetową. Potem trzeba wrócić do rzeczywistości, do zakupów w markecie, wrzucić do wózka mdły ser edamski w plasterkach i zapomnieć, że gdzieś tam daleko jest inna, lepsza serowa (i nie tylko) cywilizacja.
Dlaczego o tym wszystkim piszę? Otóż przeczytałam ostatnio książkę, która otworzyła przede mną zupełnie nowe, nieznane kulinarne światy i perspektywy. “Śródziemnomorskie lato” autorstwa tandemu David Shalleck/Erol Munuz nie jest może literaturą wybitną – ot, wspomnienia amerykańskiego szefa kuchni podróżującego po Morzu Śródziemnym na pokładzie żaglowca. Książkę dostałam w prezencie urodzinowym i mówiąc szczerze nie spodziewałam się po niej nic dobrego.
Ogólnie nie przepadam za tymi wszystkimi literackimi gniotami w stylu “Pod słońcem Toskanii”, gdzie Amerykanin płci dowolnej przyjeżdża do słonecznej Italii i odkrywa że ludzie są otwarci, jedzenie pyszne, a życiem można się cieszyć. No cóż, Włochy są jednak dla nas trochę bliższe i mniej egzotyczne niż dla mieszkańców Nowego Kontynentu, a to że można cieszyć się życiem i jedzeniem to w sumie truizm. Ale co się dziwić tym odkrywcom spod znaku podwójnego cheesburgera z frytkami, że nagle dociera do nich wspaniałość stylu życia i śródziemnomorskiej tradycji kulinarnej. Od paru lat nie miałam przyjemności odwiedzić południa Europy, ale niepowtarzalne smaki z tamtych stron wyryły się w mym sercu i żołądku na zawsze: pomidory, sery, oliwki i zioła nigdzie nie smakują tak dobrze, tak prawdziwie. W naszych sklepach noszą wprawdzie te same nazwy, lecz jest to jedynie marny cień świetnych smaków występujących przecież nie tak daleko.
Określenie “szef kuchni” ma we Francji i Włoszech nieco inne znaczenie niż u nas – jak wszyscy wiemy w Polsce oznacza zazwyczaj osobę odmrażającą gotowe pierogi na zapleczu restauracji i myjącą raz już użytą sałatę do ponownego wykorzystania (zainteresowanym polecam ciekawy cykl artykułów “Polska od kuchni” w GW). David – bohater i narrator książki to chef z prawdziwego zdarzenia – zanim zaczął pracować na tym odpowiedzialnym stanowisku długo się do tego przygotowywał. Kilka lat swojego życia poświęcił na terminowanie w najlepszych włoskich restauracjach, w których nie uznaje się żadnych kompromisów żywieniowych – wszystko musi być najlepszej jakości. David występował w roli “podaj, przynieś, pozamiataj”, ewentualnie “pokrój cebulę”, podglądając przy okazji arkana prawdziwej sztuki kulinarnej, ucząc się od najlepszych. Aż w końcu zdobył na tyle umiejętności i charyzmy, by samemu zostać szefem kuchni – to jest osobą, która nie tylko gotuje, ale również odpowiada za dostarczenie najlepszej jakości produktów, za całokształt pracy, a nade wszystko za opracowanie własnego autorskiego menu, za efekt finalny lądujący przed biesiadnikami.
Tak się składa, że pierwsze doświadczenia w roli samodzielnego szefa kuchni David zdobywa w miejscu dość nietypowym – na żaglowcu z lat trzydziestych, pieczołowicie odrestaurowanym przez bajecznie bogate włoskie małżeństwo. Plan na wakacje tej pary to rejs po malowniczej części francuskiego i włoskiego wybrzeża, przyjmowanie gości na pokładzie, organizowanie przyjęć i szeroko pojęty relaks. Żyć, nie umierać! Młodego chef’a czeka duże wyzwanie – właściciele okazują się być nie tylko zamożni, ale również bardzo wyrobieni kulinarnie i wymagający, doskonale wiedzą czego chcą. Podczas rejsu po wybrzeżu Francji i Włoch, zahaczającym również o Korsykę i Sardynię, szef kuchni ma gotować wielodaniowe posiłki najlepszej jakości, oparte na sezonowych składnikach. Mają to być potrawy kuchni włoskiej, odpowiednio zaadaptowane do lokalnych tradycji kulinarnych, w zależności od tego do jakiego portu zawinie statek. Z wiadomych powodów myślą przewodnią wakacji mają być dania w stylu morskim, dużo ryb i frutti di mare. A czy wspomniałam, że żaden posiłek nie może się powtórzyć przez cały kilkumiesięczny rejs? To chyba oczywiste!
Książka, jak już wspomniałam nie należy do szczytowych osiągnięć literatury pięknej, jej niektóre fragmenty mogą fascynować chyba tylko zawodowych kucharzy.. ale daje niesamowitą perspektywę kulinarną. Pokazuje, że gotowanie jest trudną i wymagającą sztuką, że są podniebienia, które faktycznie wyczują różnicę, gdy podamy źle skarmelizowany sos, przegrzebki pieczone na niewłaściwej części grilla, czy ser w złej temperaturze. I gdy na domiar złego zaserwujemy do tego zestawu niewodpowiednie wino! Poczułam nagle, że bezmiar mojej niewiedzy w dziedzinie kulinariów jest wielki niczym Morze Śródziemne.. W pakiecie z lekturą otrzymujemy podróż po najpiękniejszych zakątkach południowej Europy widzianych od strony morza: niewielkich miasteczkach z czerwonymi dachówkami i stromymi uliczkami, wysepkach i bajecznych lagunach ze szmaragdową wodą, gdzie w gorące dni relaksuje się zamożne towarzystwo z dala od tłumów. Luksusowych kurortach w stylu Monte Carlo czy Saint Tropez, gdzie można umilić sobie czas zakupami u Diora i wizytą w kasynie w iście bondowskim stylu. No cóż, świat zupełnie odrealniony, zwłaszcza gdy siedzisz w fotelu z ciepłą herbatą i czytasz taką książkę a za oknem szara polska rzeczywistość i chmary liści lecące z drzew.
Ty z południa jesteś? a skąd?
nie wiem czemu ale bardziej sobie Ciebie przypisywałam do centrum kraju ;p
co do JAKOŚCI produktów fakt!!
wszystko najlepiej smakuje w miejscu z którego jest :) hihi…pamiętam jak u mojej rodziny zza oceanu byliśmy ;) i wujek w sklepie kupił…uwaga “kaszebes pierogies” straszny niewypał ;) zrobiłam mu więc”nasze” ruskie z ich produktów…różnica była…kolejna różnica była kiedy po powrocie do domu zrobiłam te same ruskie z naszych i do tego swojskich produktów :)
aa tak w ogóle to Ci chciałam jeszcze napisac, że lekkie pióro masz i bardzo przyjemnie się Ciebie czyta! :)
Pozdrawiam!
taak, z południa :) na priva Ci napiszę, Justynko, skąd.
zapraszam po wyróżnienie do mnie :)
i w ogóle SUPER stojak pod książkę…nie napisałam wcześniej…PIĘKNY!
ależ Ty to pięknie wszystko opisałaś, aż przez chwilę zaczęłam marzyć o tym odrealnionym świecie!:) Ciekawa jestem tych niezwykłych dań prosto z morza, a swoją drogą to bardzo fajny i ciekawy pomysł, żeby na końcu książki umieścić takie przepisy i pozwolić czytelnikowi dosłownie posmakować lektury:) nawet jeśli nie była to uczta literacka, to uczta dla podniebienia może być!:))
dzięki, ja też się trochę rozmarzyłam przy lekturze :)
Mnie szczególnie interesuje część przekąskowa :-). Czekam więc z niecierpliwością :-). Buziaki wielkie i miłego dnia
Wkrótce będę pisać na ten temat, zdradzę tylko, że dziś konsumowaliśmy panna cottę z przepisu w książce i jeszcze nigdy nie wyszła mi tak pyszna i kremowa :) Szef kuchni jednak wiedział co robi :)
Wspaniała musi być ta książka. Genialnie to wszystko opisałaś. Rozmarzyłam się momentami..
O jacie, do obiadu nie dotrwam