Czytam sporo o doświadczeniach innych matek i wygląda na to, że wszystkie zmagamy się z tymi samymi wyzwaniami: codzienny heroizm, walka by zmienić piżamę na dres.. i wyrobić się z tym przed południem. Motywacja by rano znaleźć czas dla siebie – w domyśle: na umycie zębów i szybkie zerknięcie w lustro, a w wersji luksusowej na wklepanie kremu. Opór materii jest czasem tak duży, że odhaczenie tych kilku banalnych czynności urasta do rangi wielkiego zwycięstwa.
Kiedyś równie mocno cieszyły nas zawodowe sukcesy: zakończenie ważnego projektu, podpisanie umowy z klientem, awans w pracy. Teraz autentycznie odczuwamy dumę gdy wczesnym popołudniem jesteśmy w miarę czyste i ubrane, a dom nie wygląda jak chlew. W takiej sytuacji trudno się dziwić, że matki nie kojarzą się z zadbanymi kobietami, które tylko “siedzą i pachną”.
Skojarzenia.
Matkę domową cechuje “luźne ubranie domowe” – to szerokie pojęcie zawiera w sobie naprawdę wiele możliwości od dresów, leginsów i spodni typu “pumpy” po wygodne kiecki, rozciągnięte T-shirty i aseksowne klapki. Dyżurna fryzura to zazwyczaj niedbały koczek lub kucyk – bo zdecydowanie trudniej nimi szarpnąć niż rozpuszczonymi lokami. Dodam, że z włosami bywa różnie – dość często są drugiej lub trzeciej świeżości. Jeśli chodzi o makijaż nie będę się specjalnie rozwlekać, bo cóż tu pisać o czymś, czego nie ma.
Oczywiście matka nie musi wyglądać jak lump, chociaż powyższy opis może przerazić wszystkie bezdzietne panny i zadziałać jak najlepszy środek antykoncepcyjny, skuteczniejszy niż słynna “szklanka wody zamiast”. Nie mam zamiaru nikogo straszyć wizją matki – flejtucha, zamiast tego chciałam się dzisiaj zastanowić nad tym, co we współczesnym świecie oznacza “być zaniedbanym”.
Kulturowa wizja zaniedbania.
Mamy pewną kulturową wizję człowieka, który wygląda nieporządnie. Jeśli na przykład młoda kobieta pojawi się “na mieście” schludnie ubrana, ale bez makijażu i z fryzurą “au naturel”, to najprawdopodobniej zostanie zaszufladkowana jako osoba zaniedbana, a najlepszym wypadku wyglądająca na chorą. W porządniejszym sklepie zostanie obsłużona z opóźnieniem i zmierzona pogardliwym wzrokiem przez perfekcyjne sprzedawczynie, a w sytuacji zawodowej z pewnością zostanie oceniona jako mniej profesjonalna niż wypacykowane koleżanki. Tymczasem na swoim własnym przykładzie widzę, że zewnętrzne atrybuty zadbanej kobiety to tylko pozory, a dużo ważniejsze niż połyskująca blacharka jest to, co pod maską.
Dawniej.
W pracy musiałam wyglądać profesjonalnie, na co składały się zarówno odpowiednie ciuchy, jak i nieskazitelny makijaż i fryzura. Makijaż typu “rozświetlający” – jasne, perłowe cienie, róż na policzkach, podkład sprawiający, że skóra wyglądała zdrowo i świeżo. Rytualne comiesięczne zabieranie włosów do fryzjera na cięcia i farbowania miało zapewnić ich zdrowy wygląd, podobnie jak codzienne mycie, maltretowanie prostownicą i suszarką, modelowanie szczotkami i paćkanie wygładzającymi kosmetykami. Bez ratujących sytuację odżywek włosy były jednak coraz bardziej zniszczone, a gdy zmywałam makijażową maskę wieczorem, w lustrze ukazywała się bezbronna, blada i zmęczona twarz. Zmaltretowana noszeniem tapety przez wiele godzin wśród szumiących komputerów i buczącej uporczywie klimatyzacji.
Obecnie.
Spędzając czas w domu i ogrodzie z premedytacją rezygnuję z makijażu. Wiem, że wiele innych matek codziennie toczy boje, by nałożyć chociaż minimum make-upu i uważa to za swój mały sukces. Ja zupełnie ich nie rozumiem. Zamiast ładować na twarz zapychającą maskę dbam o prawidłowe oczyszczanie cery i nawilżanie. Gdy wychodzę do ogrodu używam jedynie kremów z filtrem, bo przecież nie chcemy się tak od razu zestarzeć.
Mój makijaż (gdy już udaję się do świata zewnętrznego) jest dużo prostszy, lżejszy i naturalniejszy niż ten z dawnych lat, a nawet bez niego wyglądam zdrowo. Może blado i trochę niewyraźnie (jak każda babka bez makijażu, umówmy się), ale nieźle. Nie mam problemu z tym, że ktoś widzi mnie bez tapety, wprawdzie są to głównie kurierzy, ale cieszy fakt, że nie uciekają w popłochu porzucając paczki pod domem.
Włosy też pielęgnuję w najprostszy możliwy sposób. Myję raz na 2-3 dni i pozostawiam do wyschnięcia – i piszcie co chcecie, że ze mnie brudas, że codziennie trzeba myć. Ale wiecie co? Nie trzeba! Moja fryzjerka twierdzi że naturalne natłuszczanie włosów jest potrzebnym procesem. Poza tym ciężko uwierzyć, by natura zaprogramowała nas do codziennego mycia głowy! Nie robiły tego nasze matki, ani nasze babki. Ale w dzisiejszych czasach lobby producentów jest coraz silniejsze i coraz bardziej dba, by odpowiednio wyedukować nas jak mamy dbać o siebie.
Jak mamy dbać o siebie?
Odpowiedź jest prosta. Mamy dbać o siebie.. bardziej, intensywniej. Używać jeszcze więcej specyfików, takich na dzień, na noc, pod oczy, za uszy, na szyję, na czoło, pod pachę. Czym bardziej będą ukierunkowane i nie-uniwersalne tym więcej ich kupimy, a przecież właśnie o to chodzi producentom. Warto nas przekonać, że musimy mieć je wszystkie i używać jak najczęściej. Potem będą zalegać na naszych łazienkowych półkach, ale to co, wkrótce pojawią się zupełnie nowe, jeszcze bardziej potrzebne. Takie, które zrobią cuda z naszą cerą, włosami, niesamowicie ujędrnią ciało, a zapachem stworzą nieziemski klimat w “domowym SPA” jak obecnie mówi się o naszych wannach. Nie zdążymy nawet zobaczyć dna w starych buteleczkach już te nowe omamią nas wizją natychmiastowych efektów i cudownego samopoczucia.
Mniej znaczy więcej.
Warto pamiętać, że im więcej mikstur aplikujemy na ciało, tym.. gorzej ono wygląda, po czym zaczyna potrzebować pomocy w postaci jeszcze większej liczby specyfików i tak pakujemy się w błędne koło. Tak naprawdę dużo zdrowiej jest używać mniejszej liczby kosmetyków, ale porządnych. Sama polecam apteczne kremy o dobrym składzie, oleje do pielęgnacji (uwielbiam kokosowy) i inne fajne produkty, które nie kosztują fortuny. Mniej naprawdę znaczy więcej.
Mój codzienny wygląd daleki jest od wizerunku profesjonalnej biurowej suczy z nieskazitelnym podkładem, czerwonym pazurem, idealnie obrysowanymi konturówką ustami, a moją fryzurę ciężko nazwać fryzurą – zostańmy przy ogólniejszym określeniu “włosy”. Jednak to właśnie teraz jestem zdrowsza i bardziej zadbana niż kiedykolwiek. Przebywanie na powietrzu, porządne domowe jedzenie zamiast korporacyjnej buły od “Pana Kanapki”, dobra kawa i dobre wino zamiast łojenia browarów w ramach odreagowania się po pracy. Do tego prosta pielęgnacja, o której pisałam powyżej. Zmieniła się definicja zadbania, a ta obecna nosi w sobie lepszą jakość życia, bez względu na to co powie Wam pierwsze wrażenie.
Teraz pokazuję środkowy palec przekazom podprogowym, reklamom, kolorowym gazetom i telewizji, której i tak zresztą nie mam. Nie interesuje mnie jakie must-have’y przewidzieli dla mnie w tym sezonie producenci dóbr i jest mi naprawdę dobrze tak, jak jest.
Ale nie byłabym sobą, gdybym nie dodała skromnego post scriptum. Przydałoby się jeszcze tylko trochę więcej snu i sportowego trybu życia – ruchu, który nie jest związany z odkurzaczem / wózkiem / gonieniem ludzi o wzroście poniżej 120cm. Wtedy byłoby jeszcze zdrowiej, po prostu idealnie.
Mogę tylko dodać Amen :) jakbym czytała o sobie :)
Uśmiałam się, ale na koniec przyznaję rację. Mniej znaczy więcej, a lobby producentów wszystkiego wmawia nam, że potrzebujemy coraz więcej. I tak jest w każdej dziedzinie życia (temat rzeka).
Na pożegnanie przytoczę suchara, z przedwczoraj, mówię do małżona “umyć włosy? – a po co? – no bo jak wyglądam? – jak w koku” :D
Pozdro! Matka w piżamie (wszak dopiero 10:00) i w koku. Dzień jak co dzień ;)
“Jak w koku” – dokładnie tak samo wyglądam :))
Trafiłaś w sedno. Jakbym czytała o sobie :)
Fajny post Ruby:)
Chociaż u mnie nie ma aż tak wielkiego kontrastu między kiedyś a teraz… Nigdy nie lubiłam zmieniać się w inną osobą po zmyciu makijażu ;) I włosy myję co najmniej raz na dwa dni – niestety muszę… (ale staram się nie – od czego są suche szampony:) ) A fajnym kompromisem w kwestii – tapeta vs wersja sauté są bb creamy:)
A, niezłą masz kolekcję pędzli:D
Dzięki!
U mnie kontrast jest – ale związany głównie z olbrzymią zmianą stylu życia.
BB creamy odkryłam niedawno. Lubię bardzo.
A kolekcja pędzli jeszcze z dawnych czasów, porządne są, na lata :)
Świetny tekst, jestem tego samego zdania :)
Dla mnie ostatnio szczyt makijażu to wyrównany koloryt skóry (BB), i to założony na pysk z wielkim trudem i mozołem, przed Senatem uczelni, jako kompromis pomiędzy: pomaluj się i wyglądaj a krem wystarczy, p+^&*#l to ;) W pakiecie standardowym, zamiast kosmetyków mam wsówki. A mimo to dziś monter od internetu: “To pani za darmo zrobię fuszkę” strzelił + kokieteryjny uśmiech (ach… gdyby tylko był smagłym latynosem, a nie pokurczem do ramienia… ;)
Haha, no tak – monter: oczekiwania vs rzeczywistość :)
haha :) trafione w samo sedno :)
a ja pójdę jeszcze dalej ;) i sobie wyhoduję rzepę do sporządzania płukanek do włosów i zbieram w tym samym celu pokrzywę ;) a co!!! niech “koczek” ma dobrze ;) NATURALNIE!
Pozdrawiam
Kurcze, a ja właśnie byłam bardziej zadbana “przed”- miałam więcej czasu i hajsu. Biegałam 3 razy w tygodniu, chodziłam na jogę, do fryzjera (miałam włosy, obecnie jestem na dobrej drodze, by wszystkie, absolutnie wszystkie mi wypadły), pakowałam sobie zdrowe posiłki do pracy i w ogóle. Ale ja nie pracowałam w korpo, a do pracy jeździłam rowerem, także nigdy nie byłam za bardzo “posh” ani “glamour”.
Wierz mi, w korpo nie ma nic posh, ani glamour :)
No dobra, z włosami przyjmuję argument. Wypadają jak gdyby po ciąży. Ale odrastają przecież, to nic że przymusową grzywkę wypadałoby sobie zafundować, by przykrótkie baby-hair jakoś ujarzmić, ale w sumie dramatu nie ma (przynajmniej u mnie). A mniej maltretuję, więc zdrowsze są.
A ja tam myję włosy codziennie. Zwyczajnie nie cierpię swojego odbicia z nieświeżą fryzurą.
Nie zajmuje to zbyt dużo czasu, włosy same schną i od razu czuje się lepiej. Do tego delikatny podkład, tusz do rzęs i mogę wychodzić. Nie powiem mam takie dni, że NIC mi się nie chce ze sobą robić i tak też się dzieje. Wtedy modlę się, żebym nikogo znajomego nie spotkała na ulicy ;)
Wiesz, jak wychodzę poza dom też coś tam na siebie nakładam, podkład, czasem tusz musi być, ale bez wielkiego ciśnienia.
Większość czasu spędzam jednak we własnym ogrodzie, wtedy nie maluję się wcale. Skóra odpoczywa :)
Mam nadzieję, że w tym roku zgarniesz nagrodę bloga roku i nagrodę za tekst roku aczkolwiek tyle mądrości wypływa z Twojego komputera, że nie wiem który tekst powinien stanąć do konkursu. Czytam Twój blog i czytam te co wygrały w ubiegłym roku i z przykrością stwierdzam, że jest niesprawiedliwość na tym świecie. Właśnie przeczytałam Mężowi kilka powyższych linijek żeby dotarło do Niego, że nie tylko ja toczę poranną walkę z czasem na czesanie i malowanie, bo to walka nie zawsze do wygrania. Na wieść o zwolnieniach grupowych w firmie Męża pierwszą rzeczą jaka nasunęła mi się na myśl gdzie zaoszczędzić pieniądzę był… fryzjer :D Wcale nie muszę do niego chodzić;) Mąż na to, że suchy chleb będzie jeść, a do fryzjera mam chodzić;) ALE w odwecie za podsyłanie Mężowi maili z tekstami z Twojego bloga pt. “To co myślę, a nie umiem Ci powiedzieć” Mąż podesłał mi maila o takim samym tytule i podobnie jak ja postawił przede mną laptopa i trybem rozkazującym powiedział: “czytaj!” http://ofsajd.onet.pl/faceci/10-rzeczy-o-ktore-pytaja-kobiety-podczas-meczu-a-nie-powinny/tj4nwp