Działo się to w momencie największego zniechęcenia zimą, gdy luty z mozołem dobrnął do połowy, a perspektywa wiosny wydawała się wciąż dramatycznie odległa. Pewnego dnia w mieszkaniu nagle zmieniło się oświetlenie i krytycznym promykiem ogarnęło całość dobytku.
Zakurzone regały z opasłymi tomami książek oraz popalcowane drzwi od łazienki wydały się nagle po tysiąckroć bardziej zakurzone i popalcowane. Wzięłam to na spokojnie, przyzwyczajona już do corocznej gry świateł, chowając irytację gdzieś do środka, wyciągając z trzewi resztki optymizmu, jakie jeszcze można w lutym mieć.
Łańcuchy lampek migające radośnie w kluczowych punktach domu, rozświetlające grudniowe mroki i styczniowe depresje zrobiły się nagle bardzo passè. Bez żalu wrzuciłam je do pudła na antresoli, a ich los wkrótce podzieliły śnieżynki brutalnie zerwane z belek oraz moja ukochana śnieżna kula, która o tej porze roku zawsze popada w niełaskę.
Niebawem gruchnęła wieść – w piwnicy zakwitły ziemniaki!
Niby wiadomo, że śnieg jeszcze jest, i zapewne będzie leitmotivem naszego żywota praktycznie do Wielkanocy, a jednak niewielkie symptomy pojawiające się to tu, to tam dodają człowiekowi otuchy. Zapach wiatru, jaśniejsze światło, kwitnące ziemniaki.. wszystko składa się w jedną całość.
Stałam przy zlewie mym powszednim, gdy nadjechał Najmłodszy w sportowym samochodzie. Na głowę założył sobie mój słomkowy kapelusz w stylu Tornado Lou i właśnie robił triumfalny objazd domu, gdy wzrokiem napotkał na spojrzenie matki znad zlewu. Zerknął na mnie z zafrasowaną miną i po chwili namysłu pojechał z powrotem do garderoby. Wrócił z kolejnym kapeluszem, tym plażowym z dużym rondem, który zakładam zazwyczaj, gdy temperatury zdrowo przekraczają trzydziestkę, a słońce wypala w ziemi popękane wzory. Najmłodszy założył kapelusz na moją głowę i odjechał.
Kontynuowałam zmywanie w iście tropikalnym nastroju.
Tego dnia odwiozłam dzieci do przedszkola, wymemłana zupełnie i mało rozgarnięta po nieprzespanej nocy. Wracając zahaczyłam o wsiowy market, desperacko wypatrując czegoś, co uchroniłoby mnie od długotrwałego gotowania. Mieli barszcze w kartoniku. I jakieś pierogi.
I jeszcze.. Mieli koperek.
Stał niepozornie w kubełku plastikowym postawionym na podłodze. Przyciągał wzrok swoją zielonością i jędrnością, jakich nie powstydziłby się uczciwy koperek sierpniowy. Tymczasem był przecież luty wypełniony upodlonymi i oklapniętymi wersjami strzępów koperkowych, więc ten tutaj musiał być jakimś oszustwem.
Spojrzałam nań podejrzliwie, wyciągnęłam z gąszczu zielonych gałązek jeden, ociekający wodą pęczek i podstawiłam pod nos. Nie może być!
A jednak.. koperek pachniał latem!
Wrócił więc ze mną do domu w zakupowej siatce z przyjemną perspektywą dokonania żywota na ziemniaczanym stosie z dodatkiem roztopionego masła. Jako niezwykle ważny element zaklinania wiosny.
Kropla drąży skałę.
Koperek drąży wiosnę.
Jak dla mnie zima z wszystkimi dobrodziejstwami typu mróz i śnieg może trwać od 1 do 31 grudnia. Cały długi miesiąc na nacieszenie się białym puchem i czerwonymi policzkami. Teraz też tak jak ty, wypatruje wiosny i rozpaczliwie łapie każde jej oznaki. W tym roku nawet zakupiłam pakiet do wysiania i rozsady sadzonek kwiatów, a także zasiadłam już zioła do doniczek pietruszkę, szczypiorek i…..koperek ☺
Zgadzam się! Żeby tak grudzień był wypełniony białym puchem, co fajnie komponowałoby się z choinką, światełkami i Frankiem Sinatrą. No, już w ramach kompromisu z miłośnikami zimy dodałabym dwa styczniowe tygodnie do tego, a potem.. potem już czas na mozolne przygotowania do wiosny!
Znow Ci tak.. poetycko wyszlo. „Koperek drazy wiosne” – :)