Strona główna » “Know Your Salesman”. O korporacjach, wyzysku i niezależności.

“Know Your Salesman”. O korporacjach, wyzysku i niezależności.

Schyłek PRL-u, osiedle z wielkiej płyty. Wśród szarych bloków przycupnął niewielki kiosk, a w nim pani Zosia sprzedaje gazety. Trudno powiedzieć ile ma lat – może trzydzieści, może czterdzieści – tak się składa, że sama jestem na etapie, w którym wiek można określić używając palców obu rąk, więc moim zdaniem pani Zosia jest już trochę stara.

Wszyscy ją znają – odkłada znajomym ulubione gazety, albo deficytowy papier toaletowy.

Gdy moja mama musi załatwić jakąś sprawę zostawia u niej klucz od mieszkania i kioskarka w wolnej chwili przychodzi zobaczyć, czy ja i siostra grzecznie się bawimy. Raz zabrała nas do siebie do kiosku – a tam same wspaniałości! Gazety, kolorowanki, kredki i plastikowe piłeczki, z którymi już nie chciałyśmy się rozstać, więc mama musiała za nie zapłacić.

IMGP9588

1. Refleksje/ retrospekcje.

A teraz cofnijmy się o jakieś dwie dekady. W niewielkim miasteczku, na rynku pod zamkiem usadowiły się najlepsze sklepy. Ich właściciele byli poważani w całej okolicy, bo były to porządne, rodzinne przedsiębiorstwa. Powszechnie wiedziano gdzie można kupić świeże warzywa, a gdzie dobry ser, który sklepikarz jest godny zaufania, a który ma wprawdzie taniej, ale podkłada spleśniałe pomidory na spód papierowej torby. W niewielkiej uliczce prowadzącej do starego rynku znajdowała się cukiernia, przechodząca z pokolenia na pokolenie, ze wspaniałymi lodami i wypiekami.

Ludzie znali się nawzajem, znali również swoich dostawców usług, a relacje, które ich łączyły były oparte na zaufaniu i trwały często przez całe życie.

IMGP9590 IMGP9592

Wracamy na blokowisko, tym razem z początków lat 90-tych.

Zanim rozprzestrzeniły się wielkie sklepy trzeba było czasem zrobić obchód połowy osiedla, by kupić trzy kostki masła, bo w każdym sklepie była tylko jedna. Gdy zapytałeś o jakikolwiek nietypowy produkt sprzedawczynie wymieniały miny z gatunku: “WTF?” i obdarzały pytającego pogardliwym spojrzeniem. “Brokuł? Paluszki rybne? Cukinia?”. Drobny detal ma różne oblicza i nie zawsze jest wygodny i satysfakcjonujący dla klienta, dlatego też gdy pojawiły się wielkie markety wypełnione po brzegi towarami wszyscy się nimi zachłysnęliśmy.

Wystarczyło sięgnąć ręką i po brzegi wypełnić wózki i koszyki. Mascarpone, rukola i awokado rozprzestrzeniły się po prowincjonalnych miasteczkach.

W tym sensie powstanie wielkich sklepów było prawdziwym dobrodziejstwem, ale medal ma zazwyczaj dwie strony. Tą ciemną jest zanik podstawowych relacji kupujący – sprzedawca, które kiedyś były na zupełnie innym poziomie, niż dzisiaj. Zauważcie, że jest duża różnica w tym, jak ogół społeczeństwa postrzega właściciela – choćby jednoosobowej – firmy od pracownika, zwłaszcza sieci dyskontów spożywczych. Niby każdy człowiek zasługuje na szacunek, ale z jakiegoś powodu klient robi się bardziej nerwowy, wymagający i rozczeniowy, gdy ma do czynienia z szeregowym sprzedawcą. Czytałam kiedyś o gościu, który rzucił serem w twarz kasjerce, bo się zdenerwował, że kolejka tak wolno idzie.

Market ma w sobie coś odczłowieczającego – pracownik ma być jeszcze szybszy, jeszcze bardziej profesjonalny i bezbłędny. Poza tym uważamy go za twarz firmy, więc wymagamy nie wiadomo czego. Klient i pracownik wcielają się więc nieświadomie w role kata i ofiary.

IMGP9597 IMGP9607 IMGP9613 IMGP9615

2. Korporacje mają różne oblicza.

Weźmy te o gastronomicznym charakterze, albo w ogóle zacznijmy od kofeiny. Z kawowymi sieciówkami to jest tak – z jednej strony są okej, bo wprowadzają pewne pozytywne standardy na pohybel różnym “mokate cappuccino” które (ja mam dobrą pamięć) proponowano w kawiarniach na prowincji jeszcze kilka lat temu. To, że w większości kraju bez problemu wypijemy przyzwotej jakości espresso, czy latte jest zasługą tych “złych” sieciowych kawiarni. Poza tym to one wyszkoliły całe kadry dobrych baristów. Niemal wszyscy, którzy znają się na parzeniu kawy zaczynali w jakimś Coffee Heaven, albo Starbucks’ie.  Z drugiej strony..  no właśnie, weźmy pod lupę Starbucks’a:

Jak hartował się Starbucks?

To naprawdę imponujące jak niewielka kawiarnia ze Seattle w ciągu dwóch dekad stworzyła rozpoznawalną markę, zyskując przy tym miano ikony popkultury występującej w filmach i książkach, niezbędnego atrybutu człowieka niezależnego, kreatywnego i myślącego. W ciągu kolejnych dwóch dziesięcioleci opanowała świat przy pomocy ponad 22 tysięcy (!) kawiarni.

Kreując się na tak zwane “trzecie miejsce” do spędzania czasu, zaraz po pracy i domu, dając komfort, wytchnienie i przytulność. Miejsce relaksu w połączeniu z dość drogą snobistyczną kawą o jakości bez zarzutu. To wszystko udało się dzięki agresywnej polityce “clusteringu” – otwieraniu większej ilości kawiarni, niż sugerowałby popyt, tylko po to by zniszczyć konkurencję. W ten sposób popularna sieciówka wykosiła wiele niezależnych kawiarni, miejsc naprawdę kultowych, z klimatem, niepowtarzalnych. Wielka firma mogła pozwolić sobie na okresowe straty w imię przyszłych zysków, czego niezależne firemki niestety nie wytrzymały. W wielu miejscach doszło do tego, że konkurencją dla jednego Starbucks’a został.. drugi Starbucks.

Ja tu widzę lekki dysonans, zwłaszcza w tej “niezależnej i kreatywnej” wizji, którą wciska nam marka. Marka, która tak naprawdę ujednolica kawowy krajobraz na świecie. To przerażające.

IMGP9625 IMGP9626

Nie potrzebuję, by anonimowy pracownik pytał mnie o imię za każdym razem, gdy kupuję kawę i bazgrał je na kubku. To jakieś dziwne pozory zażyłości i poczucia, że przychodzimy do siebie.

I tak nie zdążę zapamiętać tego człowieka, wkrótce zniknie zastąpiony przez przez dziesiątki innych młodych ludzi, pracujących tu dorywczo, nie utożsamiających się kompletnie z firmą. Kilkanaście lat temu Naomi Klein pisała o ówczesnym modelu pracy w Starbucks’ie – barista przychodził na cztery godziny z rana, by obsłużyć poranny ruch, a potem wracał do kawiarni przed wieczorem. Ta krzywdząca praktyka wyciskała z pracowników maksimum możliwości, ale jednocześnie nie pozwalała na normalne życie poza godzinami pracy. Coś zupełnie nie – cool ten Starbucks!

Czytam takie historie i odechciewa mi się picia kawy w korpo – kawiarniach i jedzenia w sieciowych jadłodajniach.

Szukam niezależnych miejsc z klimatem, przyzwoitymi cenami i świetną jakością, bo to ona jest warunkiem sine qua non. Nie jest to proste naszym kraju – wciąż jest wielu drobnych detalistów, którzy idą po najmniejszej linii oporu, serwując byle jaki produkt bez pomysłu. Na szczęście coraz więcej jest też miejsc dbających o reputację, myślących o swoich biznesach długofalowo – to oni tworzą zdrową konkurencję nudnych sieciowych knajpek. Ale nie myślcie, że jestem jakimś fanatykiem i nie widzę żadnych plusów w globalnych sieciach gastronomicznych.

Choćbyś miał nie wiem jak antyglobalistyczne nastawienie, są takie miejsca na świecie, gdzie z radością skorzystasz z toalety w McDonalds’ie, bo będzie to jedyna przyzwoita toaleta w promieniu setki kilometrów.

Tak naprawdę to na co dzień jestem bezwstydnym konformistą: jedzenie dość często kupuję w Biedronkach i Lidlach, a gdy potrzeba przyciśnie to i w korpo-kawiarni moje cappuccino wypiję i pewnie nawet w duchu przyznam, że kawa całkiem niezła. Coraz częściej jednak staram się kupować świadomie i w niezależnych miejscach. Coraz częściej myślę, a nie tylko kupuję.

Rozumiejąc, że żyjemy w systemie naczyń połączonych, że to, co wybieram pośrednio wpływa na to, jak zarabiam moje pieniądze.

IMGP9629 IMGP9632 IMGP9633

3. Seriously: Know Your Salesman!

W Stanach Zjednoczonych detaliści to już prawdziwy margines. Jak okiem sięgnąć supermarkety, sklepiki dla majsterkowiczów, salony fryzjerskie, księgarnie i małe spożywczaki – wszystko działa pod egidą znanych marek, a nad tym wszystkim króluje olbrzymi i potężny Wallmart. Czy tylko mi się wydaje, że to iluzja różnorodności i wyboru? Bo.. wiecie co się dzieje gdy Wallmart postanawia ocenzurować gazetę albo okładkę płyty? Chyba łatwo się domyślić – nie mając sieci dystrybucji produkt przestaje istnieć. Tak właśnie globalne firmy robią zamach na naszą wolność wyboru. Nie mówiąc już o tym, że coraz trudniej jest znaleźć zatrudnienie poza korporacją.

Zadanie dla Ciebie: rozejrzyj się po okolicy, odkryj lokalne biznesy, metodą prób i błędów wyłuskaj spośród nich te wartościowe i godne zaufania. A potem.. po prostu wracaj po więcej.

Ja wracam. Na targ warzywny, gdzie spotykam ludzi z krwi i kości. Zachwalających swoje warzywa, częstujących słodką czereśnią, co sama od pestki odchodzi, bez robaków, pani, proszę zobaczyć jakie dorodne. Wracam do Byfyja na katowickim Nikiszowcu, gdzie piętrzą się pachnące wypieki, a wśród nich krążą pogodne kelnerki. Znają się od dziecka, wychowały się w tej dzielnicy, a teraz razem pracują. Wracam do  Cafemobil na dąbrowskiej Pogorii po najlepszą kawę w pięknej oprawie zachodzącego słońca. Trzy pokolenia mojej rodziny są zaprzyjaźnione z załogą tej kawiarni, a to już o czymś świadczy. Wracam do Lucky Look w Chorzowie. To taki zakład fryzjerski dla dzieci, w którym od fryzjerek można posłuchać samych zachwytów nad szefową (pod jej nieobecność na dodatek). Na oknie kanarek wyśpiewuje arie – jedna z pracownic go kupiła, teraz cały zespół zastanawia się jak przeprowadzić pierwszy pedicure.

Odrobina przestrzeni własnej i możliwości decydowania o czymkolwiek występuje zdecydowanie częściej poza wielkimi korporacjami, skrępowanymi toną procedur na każdą okazję.

Wyobraźcie sobie, że w znajomym outsourcingowym biurze team leader regularnie wzywa pracowników na pogadanki, by dowiedzieć się dlaczego nie odebrali telefonu w 3 sekundy. W prywatnym sektorze praca jest wprawdzie równie ciężka, niejednokrotnie wiele bardziej odpowiedzialna, a na dodatek przynosi się ją do życia prywatnego, ale jednak mam wrażenie, że jest bardziej humanitarna. Ostatni raz, gdy byłam w sieciowym salonie fryzjerskim dziewczyna zaczęła narzekać że jest na nogach dziesiątą godzinę i nie miała czasu wyjść do łazienki. Podobną historię usłyszałam kiedyś jedząc serniczek w “Chopinie”. Może to mało profesjonalne, że pracownicy mówią takie rzeczy klientom (serniczka się odechciewa), ale każdy ma swoje granice wytrzymałości, za którymi zaczyna się wielka frustracja.

Każdy się kiedyś łamie i przestaje mu zależeć co pomyślą ludzie. Wiem to doskonale, też kiedyś bywałam w tym stanie. Wprawdzie w innym rodzaju biznesu, ale doskonale wiem jak odczłowieczyć potrafi korporacja, rozliczająca Cię z każdej sekundy.

IMGP9636 IMGP9639 IMGP9641 IMGP9642 IMGP9650 IMGP9654

Jako konsumenci codziennie podejmujemy wiele decyzji, które kształtują nie tylko nasz styl życia. Mamy wpływ na nasze otoczenie, może niewielki, może nie zmienimy zasad globalnej gospodarki, ale póki co wciąż mamy wybór.

Oczywiście w miarę możliwości finansowych, bo nie jesteśmy niemieckimi emerytami, raczej nie możemy sobie pozwolić na luksus decydowania się na droższy produkt tylko dlatego, że był wyprodukowany w przyzwoitych warunkach lub ma znaczek “fair trade”. Mimo to warto postępować tak, by wielkie korporacje zostawiły nam odrobinę świata wolnego od swojej polityki, jednolitych standardów i filozofii marki, która czasem trąci sektą.

Bo w tym małym skrawku wolnej detalicznej przestrzeni handlowej dostajemy nie tylko produkt, ale przede wszystkim kontakt z drugim człowiekiem, który nie jest anonimowy i tymczasowy. Dostajemy firmy z prawdziwą twarzą, zamiast twarzy z reklamy. Stałość. Tradycję.

IMGP9658 IMGP9655 IMGP9659 IMGP9662

4. Berck sur mer.

Berck, położone na północnych wybrzeżach Francji, to miejscowość z traumą, która jakoś nie miała szczęścia do historii – zawsze ktoś przechodził z wojskiem i palił wszystko na swojej drodze, fronty bitew uciszyły się tylko na chwilę, by w XIX wieku miasteczko mogło przeistoczyć się w stylowe uzdrowisko. A potem przyszedł wiek dwudziesty, a wraz z nim Niemcy, obecnie nazywani  poprawnie politycznie “nazistami”, którzy zbombardowali miasto, jakby dotychczasowych cierpień mu było mało.

Berck jest ładne w nieoczywisty sposób. Budynki są z różnych bajek, powojenny nieudolnie nowoczesny styl przeplata się z klimatem staromodnego kurortu.

K. i A. przyjechali tu kiedyś na weekend. Spacerowali akurat po szerokiej, piaszczystej plaży, gdy nagle A. zatrzymał się. “Słyszysz?” – powiedział zdumiony. W oddali ktoś pokrzykiwał zachrypniętym głosem niezrozumiałe słowa, jakaś mała furtka w mózgu A. otworzyła się i wysypały się wspomnienia. Letnie dnie spędzone na tej plaży z rodziną, gdy jeszcze był dzieckiem i ten charakterystyczny głos, nawołujący: “Caca! Caca! Cacahouètes, qui veut des cacahouètes bien grillées, pralinées!!”. Czyli: “Orzeszki, kto chce orzeszki dobrze uprażone, oblewane w cukrze!!”

“To niemożliwe, że to on!” – stwierdził podekscytowany A., bo człowiek z jego wspomnień był bardzo stary już dwadzieścia lat temu. Pobiegli na plażę, gdzie zobaczyli sędziwego, przygarbionego pana, w garniturze i kapeluszu, z koszyczkiem pełnym prażonych orzeszków. Podeszli szczęśliwi jak dzieciaki kupić od niego te orzeszki i porozmawiać. Lekko wzruszony A. powiedział mu, że go pamięta z dawnych lat, a starszy pan najwidoczniej słyszał te słowa dość często. Odparł, że uwielbia sprzedawać te orzeszki, że to całe jego życie i zamiast bezczynnie siedzieć na emeryturze ma zamiar pracować na plaży w Berck dopóki starczy mu sił. Gdy A. zapytał go o imię starszy pan odpowiedział pogodnie: “Dla was zawsze będę Panem Orzeszkiem”.

Monsieur Temmar znany powszechnie jako Monsiueur Cacahuète urodził się w 1930 roku – ma 85 lat. Sprzedaje orzeszki od 19 roku życia (od 1945).

Jego fan page na Facebook’u jest całkiem spory, ludzie w różnym wieku zostawiają tam wzruszone notki o wspomnieniach, o dzieciństwie, o tradycji, o tym jak ważna jest jakaś stałość w tym pokręconym współczesnym świecie. Mam szacunek dla ludzi, dla których biznes to nie tylko biznes, którzy dzięki swojej pracy robią pozytywną atmosferę i budzą wspaniałe emocje. Być może dlatego, że sama jestem córką takiego Człowieka, do którego niewielkiego sklepiku ludzie powracają latami.

Relacje są ważne, stałość i różnorodność są ważne – właśnie to chciałam Wam dzisiaj uświadomić.

IMGP9668P.S. Zdjęcia zostały zrobione w centrum Katowic, w okolicy Spodka i nowej siedziby Muzeum Śląskiego, oraz na zjeździe foodtrucków na miejskim rynku, na który dotarło całkiem sporo niezależnych i pomysłowych sprzedawców jadła i popitku.

IMGP9663

1

 

 

18 comments

  1. kejt says:

    Świetnie to napisałaś! Cieszy mnie niezmiernie, że również lokalny biznes to rozumie i przedsiębiorcy inwestują w zacieśnianie więzi z miejscem i jego mieszkańcami, starają się wpisać w tożsamość miejsc, gdzie pracują. Ludzie to doceniają.

    • Agata / Ruby Times says:

      Mam wrażenie, że coraz częściej tak jest, że coraz więcej mikro-biznesów zaczyna zwracać uwagę na dobre relacje z lokalną społecznością. I to jest ich kapitał na lata!

  2. radoSHE says:

    Tak straszyłaś, tak straszyłaś…a czyta się jednym haustem. Świetnie i trafnie. Wiem o co cho doskonale. Moja rodzina ma mały biznes, bardzo wysoka jakość usług i produktów, zaangażowanie i serce włożone w rozwój firmy…a jest baaardzo ciężko walczyć z mnożącymi się jak po deszczu sieciówkami. Całe szczęście, że grono świadomych i wrażliwych na jakość konsumentów nie zmniejsza się, a wręcz przeciwnie. Ps. Kawa ze starbunia jest pyszna, nie ma co zaprzeczać, no ale ja też ją omijam i szukam czegoś lokalnego z klimatem, choćbym tych kaw w karcie miała 5 a nie 15.

  3. Aga M. says:

    Mam wrażenie, że lokalne więzi powoli, bo powoli ale za zaczynają wracać. Ja w miarę regularnie odwiedzam targ niedaleko osiedla, na którym mieszkam. Moja ulubioną Pani z warzywniaka na wejściu wie, że od kilku tygodni biorę czereśnie i zawsze zagada o przysłowiową pogodę, albo o to co mam zamiar ugotować. A do tego zawsze jest uśmiechnięta. Cud-miód.

    • Agata / Ruby Times says:

      I właśnie o to chodzi – o normalne, codzienne relacje z ludźmi, zaczynamy je doceniać dopiero wtedy, gdy robią się rzadkością.

      • Aga M. says:

        No dokładnie tak jest! Dziś znowu zaliczyłam moje ulubione miejsce. Zostawilam psa przypiętego przy wejsciu. Wprawdzie w cieniu, ale jakby nie było w temperaturze +30 stopni. Kiedy wróciłam po zalewdwie kilku minutach któryś że sprzedawców postawił obok niego miske z wodą. Aż mi się milo zrobiło. Takie zachowania powinny być normalne, no ale właśnie nie są.

  4. Świetnie, świetnie się czyta, ale czy thriller…? :)
    Masz rację zdecydowanie, dobrze to ujęłaś wszystko! Ja się cieszę że jest ostatnio także w Polsce jakiś taki trend zwalniający, że juz nie wszyscy się muszą nachapać, że nie wszyscy pędzą nie wiadomo dokąd, że zaczyna się doceniać jakość i tradycję, relacje, momenty.

    • Agata / Ruby Times says:

      Ha! ten Thriller,fakt :) Ale ładnie brzmi w tytule. Poza tym no, wiesz, ta część o Starbucks’ie nawet by się nadawała na film sensacyjny :)

  5. Bazarek obok domu mam, ale oprócz truskawek w sezonie i mięsa nic więcej nie kupuje. Jak dla mnie ludzie postradali rozumy i ceny są zaporowe.
    Za to lokalne knajpki czy kawiarnie z klimatem uwielbiam i wspieram. Wole tam spędzić wolną chwile niż wymienionej przez Ciebie sieciówce :P

    • Agata / Ruby Times says:

      Jasne! Wiadomo, każdy ma inne potrzeby, gust i możliwości finansowe, dlatego też warto wybierać takie punkty, jakie nam odpowiadają. Ważne, by wybierać je z głową, właśnie tak jak piszesz.

  6. Zuzi Clowes says:

    Trzeci raz już czytam ten tekst i za każdym razem wydaje mi się jeszcze lepszy!

    Starbucks’a będę jednak trochę bronić, bo firma, która w US wydaje więcej na ubezpieczenie dla swoich pracowników niż na kawę i ogólnie dba o tych, którzy dla nich pracują – nawet jeśli często się zmieniają – to dla mnie firma którą warto wspierać. Są lokalni sprzedawcy i lokalni sprzedawcy – tacy, którzy poza klimatem oferują horrendalnie wysokie ceny (20PLN za dzbanek wody z dystrybutora – przykład z jednej z katowickich restauracji) i niekoniecznie klimat, do którego chcemy wracać. Mając do wyboru sieciówkę i niesieciówkę – z reguły wybieram opcję drugą. Ntomiast wolę dobrą sieciówkę od podrzędnej niesieciówki lansującej się tym że są tacy właśnie hipsterscy i niesieciowi. To zupełnie nie mój klimat.

    Ściskam mocno totalnie ujęta historią o Panu Orzeszku :)

    • Agata / Ruby Times says:

      Myślę, że udało mi się zawrzeć tę myśl, że dobra sieciówa jest spoko, bo lepiej iść tam niż trafić na gorszą jakość, tylko po to by iść do niezależnego detalisty. To kosztuje trochę wysiłku, by znaleźć miejsca, do których warto wracać, ale z braku laku w sieciach też czasem ląduję, nie jestem aż takim ortodoksem.
      P.S. Historia o Panu Orzeszku ma moc! Odkąd ją usłyszałam tak bardzo chciałam ją wpleść w blogowy tekst, ale uznałam, że tekst musi być historii godny. Więc kilka miesięcy sobie Pan Orzeszek poczekał na publikację. Ale chyba warto było poczekać :)

  7. Slomiana says:

    Świetnz tekst, a zdjęcia mega super. Od dwóch lat nie mieszkam na Śląsku, a Twoje zdjęcia pokazały mi super nowe oblicze. Widzę, że zmiany idą na dobre.
    A a propos korporacji itd. to niestety ja przez dłuższy czas i sama pracowałam w korporacji, takim typowym outsoursingu, więc doskonale wiem o czym piszesz i wręcz przez jakiś czas byłam zachłyśnięta tym wszystkim, jak ja to nazywam tymi “złotymi kajdankami”. Na szczęście wyjazd za granicę otworzył mi oczy na różne rzeczy. Fakt, że zasobność portfela mieszkańców ma duże znaczenie, ale nie zawsze to się przekłada. W każdym razie dopiero tutaj zaczęłam chodzić na zakupy do okolicznych sklepików, poznałam o dziwo sprzedające i to też dzięki temu tam wracam. Ja np. z Polski sobie bardzo tęsknię za barami mlecznymi: ceny przyzwoite, jak nie powiedzieć, że tanio, to i jedzenie całkiem smaczne, a nic wspólnego nie mają z sieciowymi restauracjami, które się nudzą całkowicie.

    Super piszesz! Dodaję Twój blog do ulubionych! :))

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.