Każdy z nas ma swoje wspomnienia pod tytułem “wyjazd nad morze”. Te z dzieciństwa są zaskakująco podobne dla całego pokolenia dzisiejszych trzydziestolatków. Podejrzanie często pojawia się w nich Fiat 126p zapakowany aż po dach, albo jeszcze wyżej – po dachowy bagażnik, do tego rodzice, dzieciaki – obowiązkowo bez fotelików – oraz .. aviomarin i zapas torebek zużytych zanim rodzinne miasto zdąrzyło zniknąć za pierwszym wzgórzem. No dobra, to ostatnie to akurat moje osobiste wspomnienie:).
12 godzin takim “maluchem” przez polskie dróżki to musiała być prawdziwa jazda bez trzymanki.
Kolorytu podróży nadawały też jednostki wojskowe na Pomorzu Zachodnim i przepustki zdobywane, by jakoś przejechać dalej, ale wszystkie te perypetie niknęły w obliczu pierwszego po przyjeździe spaceru nad morze. Droga na plażę – niezmiennie przez sosnowy las, z tym jedynym w swoim rodzaju szyszkowym zapachem i miarowy szum słyszany z oddali. Widziałam wiele różnych akwenów wodnych, jakieś morza, jakiś ocean nawet. Ale nic, absolutnie nic nie robi na mnie takiego wrażenia, jak pierwsze spojrzenie, gdy zza piaszczystej wydmy wyłania się bezkresny, aż po horyzont cudowny Bałtyk. To dla mnie jak archetyp morza w ogóle.
Wspomnienie z dzieciństwa ma wielką moc i czasem tak bardzo nie daje mi spokoju, że po prostu muszę zebrać się do kupy i wyruszyć w podróż nad morze.
Dawniej to było całkiem proste: zew wyjazdu na północ atakował mnie niemal każdą wiosną. Przychodził taki maj, zapach kwiecia wkręcał się w nozdrza, poruszał odpowiednie połączenia neuronowe w mózgu i nie wiedzieć kiedy plan zaczynał się sam kształtować. W czasach studenckich to była prawdziwa podróż przez całą Polskę, bo zaczynała się na czeskiej granicy. Nie było wówczas trudno o wspólnika, bo akademiku aż roiło się od potencjalnych towarzyszy podróży (Hela, Aśka – pozdrawiam!). Towarzyszył nam prawdziwy minimalizm: w jakiejś torbie najpotrzebniejsze drobiazgi, ciepła bluza, scyzoryk – z korkociągiem ma się rozumieć, kilka koszulek, woda, chleb, pasztet sojowy. Do tego mapa i kartonik z napisem – kciuk w górę i zaczynamy przygodę!
Wyobraźcie sobie podróż, w której droga ma takie samo znaczenie, co cel. Trochę jak film drogi z catharsis w tle.
Czy może być inaczej, gdy jedziesz dwa dni w pyle, w niewygodzie, bez pieniędzy, zdany na łaskę obcych ludzi, tylko po to, by przez dwie, trzy godziny rozkoszować się niekończącym horyzontem, szumem fal i zapachem morskiej soli? Miejsce docelowe nie miałoby aż takiej wartości, takiej mocy, gdyby nie wszystkie trudy, które trzeba było najpierw pokonać. To było dla mnie wówczas oczywiste. W mojej głowie wyryła się ta scena, gdy ostatni kierowca podrzucił nas (mnie i H.) na samą plażę, a my wyskoczyłyśmy z auta z piskiem, z euforią i biegiem ruszyłyśmy przed siebie ku zdumieniu autochtonów sterczących pod lokalnym sklepem gdzieś w Zatoce Gdańskiej. I rzuciłyśmy się na tę wyludnioną – bo majową – plażę z taką pierwotną radością, że.. że tego się po prostu nie da zapomnieć. Była w tym magia, mówię Wam.
Teraz czasy się zmieniły, trochę trudniej o spontaniczny wyjazd.
Jakże się cieszę, że możliwość uczestnictwa w Seebloggers mogłam połączyć z trzydniowym pobytem w Trójmieście. Chodzić leniwym krokiem alejami Gdyni, łapać niuanse modernizmu, zachwycać się sopockimi willami w zacisznych uliczkach, plażową małą architekturą z białego drewna i urokiem eleganckiego kurortu.
Powyżej: zdjęcia z Gdyni, fajne noclegi w Retro Apartamenty, szczypta miejskiego modernizmu, ORP Błyskawica i inne “Dary Młodzieży” w porcie i parę pocztówek ze spacerku. Poniżej Sopot i elegancka miejska plaża.
Właśnie za to uwielbiam Trójmiasto – za różnorodność, bo przecież te trzy miejscowości posiadają totalnie różny charakter, odmienną historię, architekturę, a każda wspaniała i warta odkrywania!
Możecie sobie zwizualizować jak niespiesznie łażę uliczkami Sopotu, które – poza zawalonym ludźmi Monciakiem – są całkiem puste i kameralne.
Możecie sobie wyobrazić jak zadzieram do góry głowę, jak oglądam z zachwytem wykusze okienne, piękną snycerkę oraz idealne balkony uzdrowiskowych willi spoglądające na morze. Celuję aparatem i uwieczniam widoki, zastanawiając się jednocześnie, który z tych balkonów, który z tych uroczych domków byłby moim idealnym? Wy również możecie pobawić się w tę zabawę.
Tym razem nad Bałtykiem działo się dużo, chociaż korkociąg dużurujący w torebce leżał bezczynnie. Wygląda jednak na to, że dziwnym zrządzeniem losu jeszcze w te wakacje wrócimy nad polskie morze całą rodziną. Dosłownie na kilka dni, za to w moje ukochane miejsca, gdzie da się znaleźć kameralne punkty, bez takich tłumów (i parawanów:) jakie oglądamy właśnie w relacjach z Łeby.
Bo wiecie – moim zdaniem dobry Bałtyk to wyludniony Bałtyk :).
Niesamowicie cieszę się, że będę mogła pokazać Stworom ten widok, który elektryzuje mnie od wczesnego dzieciństwa, że będę mogła zobaczyć ich reakcję na nieco większy zbiornik wodny, niż te do których są przyzwyczajeni. A gdy już się zmęczą całodzienną zabawą i pójdą spać oblepieni od piasku to może.. to może nawet ten korkociąg się wreszcie przyda?
Ja z dzieciństwa pamiętam wyprawy na śląsk – ciut większym autem bo syrenką, ale równie wyładowaną po dach ;p Teraz nad morzem ciężko o takie puste miejsca, miejscowości które kiedyś były niemal puste teraz są coraz ciaśniejsze. Ja uwielbiam Sarbinowo, piękny nowy deptak ze zjazdami na wózki, choć w samym centrum nieco zatłoczony, ale po 15.08 zaczynają ludzie wyjeżdżać zazwyczaj ;). Możesz spojrzeć u nas na blogu w zeszłym miesiącu pokazywałam ;) Wokół sporo miejsc do odwiedzenia. Trasa na Rybnik przez nas opanowana więc całkiem nieźle się jedzie ;)
Sarbinowo to dopiero otwiera klapki różne w głowie!
Połowa mojego rocznika z L.O. dobrze pamięta Sarbinowo, byliśmy tam na zielonej szkole :)
Super zdjęcia. Tęsknię za morzem i zgadzam się w 100%, że dobry Bałtyk to ten wyludniony. Planuję pojechać tam w… lutym, choć to szalony pomysł (z 3 miesięcznym niespełna niemowlęciem?!). A jak nie w lutym to we wrześniu (jak wrócę z odwiedzin nad MOIM morzem, pod Genueńskimi klifami). Sama nie wiem, za którą wielką wodą tęsknię bardziej.