Niedawno pisałam (tutaj) o metodach wychowawczych rodem z Paryża. Ciężko by było zmieścić cały temat w jednym poście, dlatego też postanowiłam pokroić go na mniejsze, lekkostrawne kawałki :). Tak, porównanie kulinarne jest jak najbardziej na miejscu, bo dziś skoncentrujemy się na kwestii jedzenia. Lub niejedzenia, co też się często wśród dzieciaków zdarza. Dla przypomnienia – podstawą do poniższych rozważań są dwie książki Pameli Druckerman: bestsellerowa “W Paryżu dzieci nie grymaszą” oraz jej kontynuacja “Dziecko dzień po dniu”.
Zacznę prostym pytaniem: co jedzą francuskie dzieci?
Otóż wyobraźcie sobie, że zdecydowana większość z nich konsumuje to samo, co dorośli. Maluchy są uczone, by jeść różnorodnie i poznawać nowe smaki od kiedy tylko zaczynają swoją przygodę z jedzeniem. W związku z tym, że rodzice przykładają dużą wagę do rozszerzania diety, to nie mają potem problemu z wydzierającym się maluchem który podczas wizyty w restauracji lub u znajomych na weselu marudzi na widok pieczonych karczochów (bo wolałby klasyczne nuggetsy z frytkami). Każdy lubi nuggetsy z frytkami, ja też i moje dziecko również. Ale jeśli Wasze dzieciaki muszą dostać nuggetsy w takiej sytuacji, a na warzywa absolutnie nie chcą patrzeć, to znaczy, że czas coś zmienić w sposobie podawania posiłków i ogólnie w podejściu do żywienia dziecka.
Przede wszystkim – to nie dziecko ma ograniczone upodobania żywieniowe (mam na myśli takie dziecko, które wciąga sam makaron, albo bułę z parówką, bo inne rzeczy są “be”), lecz to rodzice pozwolili mu na wybiórcze odżywianie, bo byli mało konsekwentni w tej kwestii. Francuzi nie mają jakiejś wielkiej metody, jak nauczyć dzieci jedzenia różnych produktów, ale proponują garść prostych i sensownych rad. Oto one:
1. To rodzic decyduje.
Szykując posiłek dla dziecka rodzic decyduje co pojawi się na stole. Możesz zaanonsować dzisiejsze menu niczym kelner i powiadomić malca, że na śniadanko jemy świeże pieczywo z wędliną, sałatkę z pomidorów i sera oraz jajka na twardo. Możesz zapytać, czy Twój potomek woli twarożek, czy plaster żółtego sera – czemu nie? – niech czuje, że ma coś do gadania. Ale zakres jego decyzji nie powinien być duży, a nade wszystko należy unikać negocjacji przy otwartej lodówce, kiedy to zdenerwowany brakiem apetytu dziecka rodziciel proponuje po kolei wszystkie produkty żywnościowe, byle tylko dziecko coś zjadło. Nie ma wyboru i zastępowania jednych produktów innymi – cała rodzina powinna dostać do jedzenia to samo.
2. Spróbuj wszystkiego.
Pamiętajcie że nie chodzi o to, by dziecko zjadło cokolwiek, nie chodzi o wygranie jednej bitwy i wepchnięcie w malucha jak największej ilości zupki. Musimy patrzeć bardziej perspektywicznie, bo przecież uczymy dziecko odżywiania – nie zje zupki teraz – trudno! – pewnie zgłodnieje przy następnym posiłku. Ważne, by maluch spróbował choć niewielkiej ilości każdego składnika obiadu, czy kolacji. Nawet mały kęs się liczy, a jeśli uparcie odmawia, to może uda się go nakłonić do powąchania nieszczęsnego brokuła lub fasolki szparagowej. Często pobudza to ciekawość dziecka i nie wiedzieć kiedy maluch sam pakuje nielubiany pokarm do buzi. Nawet jeśli potem wypluje, ważna jest każda próba.
Do kolejnego dania/deseru przechodzimy dopiero wtedy, gdy dziecko skosztuje, lub chociaż powącha każdego elementu znajdującego się na talerzu. Nawet jeśli maluch nie toleruje zieleniny, nie przestawajcie podawać choćby symbolicznej ilości koperku na ziemniakach, czy szczypiorku na pomidorze. Jedzenie to kwestia przyzwyczajenia – jeśli przestaniemy serwować pewne elementy, to dziecko utwierdzi się w przekonaniu, że ich nie lubi. Młodemu w dalszym ciągu zdarza się pedantycznie wyciągać każdy zielony element z zupy, ale nie ułatwiam mu zadania i zawsze dodaję chociaż odrobinkę pietruszki, czy koperku również do jego porcji. Czasem olewa sprawę i zjada bez selekcji, więc chyba metoda, że jemy tak samo zaczyna działać.
3. Przekąskom mówimy “nie”!
By powyższe wskazówki miały sens należy całkowicie pozbyć się zwyczaju podjadania między posiłkami. Wprawdzie nasze dzieci przypominają dość mocno dzikie zwierzęta, ale uwierzcie – jednak nimi nie są. Potrafią wytrzymać trzy – cztery godziny bez jedzenia pod warunkiem, że zaczniemy je do tego przyzwyczajać. Prosta zasada: jeśli dziecko nie dostaje przekąsek, to je ze smakiem posiłki. Jeśli zapchamy malucha chrupkami kukurydzianymi lub wafelkami, bo przecież nie zjadł śniadania i pewnie jest głodny, to dajemy mu poważną i bardzo niepedagogiczną lekcję. Dziecko utwierdza się w przekonaniu, że jak pomarudzi przy posiłku, to w nagrodę dostanie coś znacznie smaczniejszego. Kolejnego posiłku pewnie maluch też nie zje, bo przecież będzie napchany chrupkami lub ciasteczkami.. gdzie sens, gdzie logika?
We Francji dzieci nie dostają przekąsek w czasie dnia i dzięki temu ze smakiem i ciekawością konsumują wartościowe posiłki, otrzymywane o stałych porach. U nas ta zasada raczej działa. Dlaczego “raczej”? Bo podczas wycieczek, imprez rodzinnych i odwiedzin u znajomych obowiązuje inna zasada zwana “brak zasad” – wówczas Młody może sobie pofolgować i jeść wszystko to, co inne obecne dzieci. W domu nie ma chrupek kukurydzianych ani ciasteczek, ale nie bronimy mu takich łakoci w wyjątkowych sytuacjach, bo nie chcemy unieszczęśliwiać naszego dziecka i powodować niezdrowego zainteresowania pokarmami, których na co dzień nie dostaje. Stanowczo odmawiamy mu tylko słodkich napojów (bo po co? – toż to sam syf) i czekolady (moim zdaniem dwulatek jest na nią za mały). Skutkiem ubocznym braku zasad podczas wycieczek jest stanowczy okrzyk “mniam, mniam!” pojawiający się na każdym spacerze po zobaczeniu pierwszej lepszej ławki. Młody podejrzewa, że mamy ze sobą coś dobrego na przekąskę i wymusza postój tuż po opuszczeniu auta:).
4. Dzieci nie są wybredne.
W Stanach, skąd pochodzi autorka książki, dominuje przekonanie, że dzieci są bardzo wybredne i żywieniowo ograniczone. W związku z tym rodzice po kilku próbach podania maluchom rozmaitych warzyw i owoców poddają się – uznają, że ich latorośl najwidoczniej kocha tylko pizzę i spaghetti z sosem pomidorowym. W rezultacie podają dzieciom to, co dzieci chcą jeść – co zresztą pewnie jest dla tych rodziców wygodne, bo sami również zazwyczaj nie są fanami gotowanego na parze kalafiora. Dzieci są mądre – dość szybko dostrzegają fałsz i podwójne standardy żywieniowe rodziców, którzy sami wpieprzają smażone steki, a dla malucha mają łososia na parze. Dziecko zawsze naśladuje rodziców i uczy się od nich. I powstaje swoiste błędne koło – jak u inżyniera Mamonia z “Rejsu”, który lubi tylko te piosenki, które zna – dziecię zamyka się na całe spektrum interesujących doznań kulinarnych.
Zadaniem rodziców jest przekonanie dziecka do jak największej ilości różnorodnych pokarmów, zwłaszcza owoców i warzyw. We Francji uważa się, że oczywiście, dzieci mogą preferować te czy inne potrawy, ale nie jest to powodem, by całkowicie wykluczały inne, a nauka odpowiedniego odżywiania jest tak samo ważna jak nauka dobrych manier. Niektóre dzieci są bardziej konserwatywne, bardziej oporne, i różnicowanie ich jadłospisu trwa dłużej, lecz w dalszym ciągu to rodzic decyduje co się je – jeśli się nie ugnie (vide: stałe pory posiłków, zero podjadania, zero negocjacji przy lodówce) to jest duża szansa, że dziecko w końcu zaakceptuje nowe potrawy.
5. “Pogodna nonszalancja”.
Tak, właśnie taka poza powinna towarzyszyć nam przy posiłku malucha. Wprawdzie nakłaniamy, by młody smakosz spróbował wszystkiego, ale nie rwiemy włosów z głowy, gdy wypluwa sałatkę, nie piszczymy przesadnie z zachwytu, gdy wcina kotleta. Lepiej nie pokazywać egzaltacji, nie dawać dziecku do zrozumienia jak bardzo zależy nam na tym, by wyczyścił cały talerzyk.. niech się maluch uczy, że je dla siebie. Zachowujemy się neutralnie, oczywiście proponujemy, by spróbował tego, czy owego, chwalimy, gdy ładnie je, ale nie popadajmy w skrajności. I przy okazji tłumaczymy dziecku, że posiłki to czas, który rodzina spędza razem, w miłej atmosferze, ciesząc się własnym towarzystwem. I oczywiście wierzymy mocno, że tak będzie!
6. Różnorodność.
Brokuł na parze jest “be”? Spróbujcie przyszykować zupę z brokułów, brokuła duszonego, pieczonego, polanego sosem, w cieście serowym. Wszelkie pokarmy można serwować na różne sposoby, więc nie poddawajcie się, stosujcie przyprawy, sosy, grillowanie, zapiekanie i tak dalej. W końcu dziecko spróbuje, a może nawet polubi. Ważne jest też by posiłki nie powtarzały się za często oraz by były ładne i kolorowe. Ja wiem, że nie zawsze się da zaserwować atrakcyjny posiłek – wszak kanapka z szynką zawsze wygląda podobnie, a zawartość lodówki nie zawsze sprzyja naszym wysiłkom i kreatywności. Mimo to warto się czasem (z naciskiem na “czasem“) trochę postarać i zaserwować rodzinie apetyczne i kolorowe dania.
7. Pobudzanie ciekawości.
Wspominałam wyżej o wąchaniu dania – ten prosty patent naprawdę się u nas sprawdza! No, może nie za każdym razem, ale często Młody marudzi i czegoś nie chce, a jak już powącha, to przynajmniej próbuje czy dobre. Tak naprawdę chodzi o przełamanie dziecięcego dystansu i nieufności wobec czegoś nowego i nieznanego – co w tym przypadku występuje pod postacią sałatki z cykorii albo suszonego pomidora. Bardzo pomaga gdy dziecko może obserwować nasze zmagania podczas gotowania, albo gdy samodzielnie wybiera warzywa w sklepie. Starsze dzieci mogą też wykonywać proste czynności pomocnicze w kuchni lub – jak we Francji – piec wraz z rodzicami ciasto. Autorka wspomina o swojej małej sąsiadce, która odmierza składniki do sosu vinegret.. myślicie, że to przypadek, że lubi jeść sałatę z tym sosem? Po prostu – posiłki, przy których dziecko pomaga są mu bliższe, a przez to ciekawsze do zjedzenia.
Francuzi dużo rozmawiają o jedzeniu i uczą swoje potomstwo, że jest to nie tylko odżywianie, lecz również doznanie zmysłowe, dyskutują o smakach słodkich i słonych, porównują który ser lepszy, która ryba smaczniejsza. Rozmowa o jedzeniu to dużo więcej niż standardowe “smakuje mi”. My przy stole często opowiadamy historię jak powstawał nasz obiad – na przykład o tym jak tata zgniótł ząbek czosnku, podsmażył na oliwie, a potem wrzucił pomidory i dodał aromatyczne zioła. Takie szczegółowe “baśnie kulinarne” powodują, że dzieciaki zaczynają interesować się posiłkiem i w rezultacie chętniej jedzą. U nas działa.
8. Cierpliwość i radzenie sobie z frustracją.
Francuskie dzieci, poprzez specyficzne podejście tej nacji do żywienia, dużo lepiej radzą sobie z niewielką frustracją i zniecierpliwieniem. Od małego są przyzwyczajane, że na coś trzeba czekać – na przykład na cztery posiłki (śniadanie, obiad, podwieczorek i kolację), pomiędzy którymi nie wolno nic podjadać. Umiejętność samokontroli i panowanie nad sobą to cechy dzięki którym dziecko jest szczęśliwsze i potrafi czerpać większą radość z życia – ponieważ dzieci wiedzą, że nie dostaną natychmiast tego, o co proszą, więc lepiej znoszą takie sytuacje.
Wszystkie dzieci mają zachcianki i kaprysy, którym nie należy ulegać, bo wówczas tworzymy niebezpieczny precedens i dziecku wydaje się, że może wszystko. Czym szybciej młodociany zrozumie, że nie jest sam na świecie, i że nikt nie będzie rzucał wszystkiego, by wypełniać jego rozkazy tym lepiej, również dla młodocianego, z którego wyrośnie bardziej empatyczny i szczęśliwszy dorosły. Zresztą zasada ta odnosi się do ogółu wychowania, nie tylko do nauki jedzenia.
9. Słodycze to nie zło.
Słodycze są uważane we Francji za normalne produkty żywieniowe, które powinny występować w zrównoważonej diecie. Dzieciakom nie zabrania się jedzenia słodyczy, dostają je regularnie (codziennie na podwieczorek) w niewielkich ilościach, za to dobrej jakości – zwykle są to ciasta pieczone w domu lub czekolada. Dzięki temu maluchy nie rzucają się dziko na słodycze na urodzinach kolegi. I przy okazji wynoszą z domu naukę pieczenia ciast.
U nas w domu dość podobnie – jeśli akurat mamy dobry domowy wypiek to maluch również dostaje i chętnie zjada, chociaż chyba woli owoce, które wydłubuje z wszelkich ciast. Nawet na własnych urodzinach po rozparcelowaniu tortu śmietankowego wyżarł truskawki, skosztował kremu i poprosił o arbuza i czereśnie, które wypatrzył na stole. Oczywiście gdy wpadają goście z ciasteczkami i wafelkami to mu nie bronimy – są to odstępstwa od codziennej rutyny (patrz punkt 3), które pozwalają nam w spokoju dopić kawę.
10. Pij wodę!
I ucz tego nawyku dzieci. Dobrze wypić smaczny sok, kompot, czy herbatkę – ale raz dziennie, przy stole, przy posiłku. Poza tym maluch powinien być przyzwyczajony do zaspokajania pragnienia wodą – dzięki temu również nie napycha sobie żołądka między posiłkami. Młody czasem się buntuje i nagle ni z tego ni z owego prosi o “siok”, ale ponieważ my pijemy wodę on również to akceptuje.. albo po prostu pogodził się z tym, że nie wszystko w życiu można mieć :).
Zapraszam Was serdecznie do dyskusji na temat odżywiania dzieci – macie jakieś sprawdzone zasady? Podobają się Wam myśli zawarte w książce, czy wręcz przeciwnie – uważacie, że są nierealne do zastosowania w prawdziwym życiu? Jestem bardzo ciekawa Waszej opinii. I jeszcze na koniec cytat z książki:
“Nie dążymy do tego, by wmusić w dziecko odpowiednią ilość składników odżywczych przy każdym posiłku. Chcemy nim tak pokierować, żeby zyskało niezależność w zakresie odżywiania się, umiało cieszyć się posiłkami i regulować własny apetyt.”
hmm, mądre te zasady.
My przy jedzeniu stosowaliśmy BLW (przy czym bez fanatyzmu, zupy kremy, które uwielbiamy, jaglankę czy owsiankę podawaliśmy łyżeczką). Ale nie dawaliśmy mdłych nieciekawych papek, było wspólne jedzenie, duże wygodne kawałki, pozwalanie na poznawanie jedzenia (smak, zapach, konsystencja itp), picie wody i luz (raz zje więcej, innym razem mniej, nie wpychamy, nie zagadujemy, nie zmuszamy – na zasadzie takiej, że dziecko ma zwierzęcy trochę instynkt i się nei zagłodzi, zwłaszcza że samo się karmiło piersią wtedy kiedy było głodne i przestawało jeść wtedy kiedy było najedzone).
Jedna tylko uwaga. We Francji wcale nie jest idealnie… Dzieciaki jedzą mnóstwo cukru i przetworzonych produktów. W ogóle mam wrażenie że pojęcie tzw french style trochę się rozrosło. I teraz jest tak, że wszystko, co jest mądrym i takim zdroworozsądkowym podejściem przypisuje się Francji. Fakt, że do wielu rzeczy Francuzi podchodzą mądrze, ale z tym wychowaniem aż tak pięknie nie jest, moim zdaniem prezentują drugą skrajność niż ta widoczną w Polsce.
Zbieram się swoją drogą do napisania postu u siebie na temat rodzicielstwa we Francji.
Moja siostra mieszka od niedawna we Francji i podziela Twoje zdanie – we Francji nie jest tak idealnie, jak w książce:). Autorka książki opierała swoje obserwacje na upper middle class z Paryża i okolic, a to dość wąska grupa społeczna, która może mieć trochę fajniejsze i mądrzejsze zasady odżywiania dzieci niż reszta obywateli. Zresztą pani Druckerman podkreśla to kilkukrotnie w lekturze. Podobnie u nas – też można stereotypowo powiedzieć, że Polacy zjadają porządne śniadanie, obiad i kolację, w niedzielę rosół i schabowe, a w poniedziałek pomidorowa.. i tak dalej, ale jednak świat się nieco zmienił i u nas również dzieci dostają za dużo cukru i przekąsek, a repertuar dań również się zmienił, u jednych na lepsze u innych na gorsze..
P.S. Czekam na post o rodzicielstwie we Francji, bardzo jestem ciekawa Twoich spostrzeżeń!
Znowu zasady niby takie proste a jednak warto sobie “odpamiętać”…
u nas dzieciaki “SAME” jedzą…Antek najchętniej dobiera się do mojego talerza…chociaż to samo na każdym jest ;) ale z mojego lepiej smakuje ;)
Natomiast zabawianie dzieci przy stole-ech…udręka…obie Mamy jak nas odwiedzają to samo robią! A ja z uporem maniaka powtarzam “jest czas posiłku a nie zabawy”…ale nie. Mamy wiedzą swoje. Jak dziecko odwróci uwagę od talerza to można je nakarmić…a raczej nafutrować! A ja się pytam”po co?” zje tyle ile SAM/A będzie chciał/a :) SAM/A! i mój półtoraroczniak i 2,5latka! Ale obrywam potem jaka to ja “zła” matka jestem, bo nie chcę karmić dzieci ;) no cóż…uważam, że krzywdy dzieciom nie robię, a jak słyszę moją Zosię “Mamuś daj nożyk Zosi” to wiem, że słusznie postępuję ;)
Większość rzeczy intuicyjnie i na wyczucie robię…
Pewnie jak większość z nas :)
czas zweryfikuje, czy dobrze czy nie ;)
Pozdrawiam!
no właśnie .- u nas też dużo rzeczy było intuicyjnie! I też trochę przewracam oczami na metody rodziców, byle dziecko zjadło..a tu przecież nie tylko o dodatkowe kilogramy się rozchodzi, tylko o naukę dla maluchów!
Ej, ja czytam w końcu książkę o BLW (będzie o niej na dniach) i to praktycznie to samo jest, no to samo słowo daję!
no więc my BLW stosujemy, cholerka, widzisz, nie wiedziałam! Chociaż początki BLW są zupełnie inne, u nas były zwyczajowe papki i kaszki podawane łyżeczką, do czasu wielkich prostestów i przejęcia łyżeczki.. ale w sumie pewnie filozofia podobna.
Generalnie zdziwiłam się czytając “W Paryżu…”, że to takie oczywistości. Tak właśnie wychowywano mnie i siostrę, tak planuję wychować Polę. A z drugiej strony, mimo, że to “TAKIE PROSTE”, to jest to przecież cholernie trudne. Wydaje mi się, że wychowanie na sposób francuski wymaga najpierw wychowania rodzica w taki sposób. Nie wyobrażam sobie np. jedzenia słodyczy tylko w sobotę albo wyczekania do konkretnej godziny. Nie wiem, czy dam przykład niepodjadając (więc rozumiem ukrywanie się z ciastem za książką). No, ale mam nadzieję, że obędzie się bez histerii żywieniowych. Jak patrzę na siostrzenicę, która MUSI mieć pokrojone tak, a nie inaczej, która z pietruszką NIE ZJE, która płacze, kiedy rosół jest słony – mam ochotę wykrzyczeć jej, że ma się ogarnąć (no 7 lat i taki cyrk?). Ale przecież nie wiem jeszcze jak ja sobie poradzę, to siedzę cicho. Francja czy Polska – jak rodzic nie da z siebie 100% to nie ma co liczyć na grzeczne i wszystkojedzące dziecko.
Zgadzam się, wymaga to ciągłej pracy, bo dziecko wciąż chce naginać i łamać istniejące w domu prawo. I wie, gdzie leżą suszone owoce więc stoi przed tą szafką czasem z taaaką miną :) Dużo konsekwencji trzeba, zwłaszcza w edukowaniu pozostałych opiekunków, którzy wprawdzie są spoko, nie dają dziecku słodyczy, ale .. co zrobić na przykład z kochanymi dziadkami, którzy w ogrodzie dają dziecku malinki i porzeczki, albo marchew prosto z grządki (umytą znaczy się)? W ogrodzie dziecko je z takim smakiem, chętnie wciąga wszystkie owoce i warzywa, gdy jest na świeżym powietrzu.. i mam dylemat! Bo to przecież złe podjadanie.. a z drugiej strony podjadanie marchwi, jabłka, maliny? Nie dajmy się zwariować! Nie zawsze decyzja jest łatwa dla rodzica:)
Moja dziesięciomiesięczna Córka okazała się w zajadaniu rączkami rewelacyjna -dzięki Ruby za ten tekst. Poza tym ja w końcu mam czas na “podjadanie” kiedy Mała rozgrzebuje jedzenie i wydaje mi się, że Mała zjada więcej niż w formie zmiksowanej – jak zaczęła pluć na mój wymarzony stół na jednej nodze z czarnym szkłem /zdobyty szantażem, że jak go nie dostanę Wigilii nie będzie:P/to zaraz mi się przypomniał Twój post o dzieciach z Paryża. Dzięki, dzięki!!! Ja wyniosłam jeszcze z dzieciństwa jedną zasadę – zmuszanie dzieci do jedzenia to przemoc! Byłam typowym niejadkiem. Jadłam w przedszkolu tylko naleśniki z jabkiem w piątek i to z dokładką. Później byłam dość długo w szpitalu w wieku dziesięciu lat – tam również przemoc na stołówce to daily routine – widziałam codziennie jak pielęgniarki trzymały małego chłopca i zmuszały do jedzenia aż wymiotował – przysięgałam sobie już wtedy, że moich dzieci nie będę zmuszała do jedzenia. Moja trzyletnia Córka na hasło “już papa mamo” odchodzi od stołu. Nigdy jedzenie nie było dla niej traumą. Ostatnio w TV mówili o zjawisku neofilii żywieniowej… i z dwulatkiem się idzie do psychologa, bo dziecko je tylko wybrane produkty i jest przywiązane do marek. Nasze jedzące dzieci to prawdziwe skarby:)