Dwa miesiące temu napisałabym, że te książki to hit nad hity. Młody uwielbiał je, szalał na ich punkcie, kazał sobie czytać piętnaście razy na dzień, po czym.. nagle zaczął ignorować i zdarza się, że nie chce słyszeć o ściągnięciu ich z półki. Dlaczego?
Być może dlatego, że to pierwsze nie-kartonowe lektury w jego małych łapkach, więc może je “czytać” tylko pod ścisłym nadzorem dorosłego. Być może buntuje się, że nie pozwalamy mu samodzielnie przewracać stron ( te które usiłował przewracać są trochę sfatygowane..), więc wkurza się na myśl o książeczkach? Od czasu do czasu przełamuje się jednak i łaskawie daje sobie znów poczytać o przygodach szwedzkiej rodzinki wielodzietnej, ale takiego szału jak przed dwoma miesiącami to już raczej nie ma.
Proste minimalistyczne ilustracje, rytmiczny tekst, dużo wyrazów dźwiękonaśladowczych – to wszystko przykuwa dziecko do lektury na długie chwile. Maluch nauczył się wydawać odpowiednie odgłosy, pojawiające się na kolejnych stronach, dzięki czemu może na bieżąco komentować treść. Jak w każdej lekturze i tutaj Młody ma swoich ulubieńców, w tej książce jest to przede wszystkim mały ciekawski dzik, który nie rzuca się do ucieczki jak cała jego rodzina, lecz odważnie przygląda się zmykającej gromadce po drugiej stronie mostu.
Komentarz “mniam, mniam” pojawia się niemal za każdym razem podczas oglądania finalnego deseru sympatycznej rodzinki. Zresztą – co tu dużo gadać – ta jagodowa tarta i schematycznie narysowana bita śmietana w osobnej miseczce mnie również działają na wyobraźnię.
Druga książka z serii- “Lalo gra na bębnie”- jeszcze bardziej sprzyja wydawaniu z siebie wyrazów dźwiękonaśladowczych. Zwłaszcza takich, które imitują uderzanie czymś w coś..
A za każdym razem, gdy oglądamy tą stronę Młody mistrzowsko naśladuje odgłos puszczanego bąka.
Akcja zaczyna się mniej więcej tutaj “bambambaaaaam!!” – entuzjastycznie krzyczy Młody na widok chłopczyka z bębenkiem. Z braku własnego bębenka nasz maluch naparza marakasami po kaloryferze, rączkami po odwróconym do góry dnem wiaderku na klocki (niczym na tam-tamie), oraz czymkolwiek po metalowych taboretach w kuchni. Z tego powodu bęben znalazł się na świątecznej liście “must have”.
A tu kolejny rodzinny finisz książkowy, również obficie komentowany uniwersalnym i jakże wymownym stwierdzeniem “mniam, mniam”.
Bardzo lubimy lifestyle tej rodziny – są tacy skandynawsko wyluzowani: chodzą boso, śpią w hamakach, lubią posiłki w plenerze. Fajna jest też estetyka tych książek: ubrania, meble i ogólnie styl ilustracji są takie.. no nie wiem, szwedzkie po prostu :))) Słowem – jest to naprawdę interesująca seria książek, która spodoba się dzieciom powyżej roku (jeśli utrzymamy ich niszczycielskie łapki z daleka od kartek), tekst wpada w ucho i powoduje, że nawet roczne maluchy dobrze się bawią przy lekturze. Polecamy.
I jeszcze na koniec zbliżenie makro na obłędne rzęsy Młodego :) Po mamusi :))
Robi się poważnie nie kartonowe? :)
serio serio:)) ale tylko pod ścisłym nadzorem rodziców ;)
Super te książeczki.
Mamy Babo chce i uwielbiamy! Planuję zakupić jeszcze Lalo gra na bębnie i Binta tańczy. Bardzo pasują nam te książeczki.
u nas jak tylko ktoś by nieopatrznie wypowiedział “mniam mniam” to nie ma zmiłuj musi być jedzenie :D a książeczki fajne, trzeba się zaopatrzyć :)
U nas cała seria nadal na topie. Maluchowi nie przeszkadza, że to ja trzymam książkę w czasie czytania. Sam wybiera sobie książki, które mamy czytać i potem już nie ingeruje :D
Ach, u u nas wielka miłość trwa:) Babo chyba ulubiony (uwielbiam jak “tata ugniata”:D), Lalo to pierwsza miłość, a Binta chyba najmniej fajna – najmniej się dzieje, chociaż też nam się podoba. Antek ogląda sam te książeczki (i komentuje psa i kurę, wyszczególnia każdą mrówkę, gra na bębnie, tańczy z Bintą itd;), Lalo jest trochę sfatygowany i lekko naddarty, ale jeszcze daje radę.
Bardzo podobają mi się ilustracje w tych książeczkach. Cudowności! Muszę mieć te książeczki! Zbankrutuję przez Ciebie :-)!!!!!
Książeczka o Lalo była naszą pierwszą niekartonową pozycją. Była u nas wielkim hitem, Majka wprost szalała za nią i czytała kilkanaście razy dziennie.Za każdym razem wąchała i całowała kwiatek razem z Lalo. Sama nie wiem jak książeczka wytrzymała te hektolitry śliny.
Później kupiliśmy Bintę i Babo i liczyliśmy na powtórkę, ale już takiego szału nie było. A teraz Maja zaczęła czytać trochę dłuższe opowiadania i te książeczki leżą na półce raczej omijane. Choć czasem jeszcze i one maja swoje chwile.